Kup subskrypcję
Zaloguj się

Tak Google negocjuje z wydawcami. O wiele gorszy jest Facebook. Co zrobi Senat?

Senat zmienia kalendarium prac nad ustawą ważną dla rynku prasy i portali informacyjnych. Senacka Komisja Kultury i Środków Przekazu nie zajmie się prawem autorskim we wtorek, ale w czwartek, już po spotkaniu premiera Donalda Tuska z przedstawicielami mediów. Wydawcy i redakcje apelują, by Senat zmienił uchwalone w Sejmie niekorzystne dla mediów przepisy prawa autorskiego, by łatwiej było negocjować z big techami. Jak jest trudno, przekonali się już Francuzi i Niemcy.

Big Techy bez wsparcia premiara Donalda Tuska mogą wykorzystywać autorów i wydawców
Big Techy bez wsparcia premiara Donalda Tuska mogą wykorzystywać autorów i wydawców | Foto: Tada Images / Shutterstock

We wtorek 9 lipca senacka Komisja Kultury i Środków Przekazu miała zająć się ustawą ważną dla rynku prasy i portali informacyjnych. To z jej powodu blisko 400 redakcji przeprowadziło w czwartek jednodniową akcję protestacyjną. Po niej w sobotę 6 lipca premier Donald Tusk zaprosił organizatorów protestu na spotkanie z nim i Małgorzatą Kidawą-Błońską, marszałkiem Senatu. W poniedziałek zaś zapadła decyzja, że Senat ma wrócić do prac nad nowym prawem dopiero po tym spotkaniu. Dla mediów to gra o przetrwanie. Dlaczego?

Nowe prawo trudne do wyegzekwowania

Uchwalona przez Sejm nowelizacja prawa autorskiego daje wydawcom prasy nowe prawo pokrewne do wyłącznej eksploatacji online jego publikacji prasowych przez platformy internetowe, a co za tym idzie – prawo do wynagrodzenia od big techów z tytułu majątkowych praw autorskich. Wdrożenie takich zasad wymusza Unia Europejska, która dyrektywę w tej sprawie przyjęła już w 2019 r. Uznała w niej, że big techy powinny się dzielić wynagrodzeniem z wydawcami, a ci z dziennikarzami. Co to dokładnie oznacza?

W skrócie można wyjaśnić, że prawa pokrewne to uprawnienia tych, którzy ponieśli nakłady na stworzenie utworu, np. utrzymują redakcję i następnie posługują się utworem, ale nie mogą przypisać sobie jego autorstwa, bo autorem jest np. dziennikarz.

Dziennikarze przenoszą prawa autorskie na różnych polach eksploatacji na zatrudniające ich redakcje. Stąd w nowelizacji wydawcy dostali prawo do wyłącznego określenia, jak z utworu stworzonego przez ich dziennikarza można posługiwać się w internecie. To oznacza, że big techy, by móc wykorzystywać publikacje, nawet krótkie fragmenty wraz z linkiem uwidaczniane w wyszukiwarce czy w mediach społecznościowych, muszą mieć na to zgodę wydawcy, czyli zawartą z nim umowę określającą również, jakie wynagrodzenie przysługuje za korzystanie z utworów.

Ustawa mówi też, że połowę z tego wynagrodzenia wydawcy muszą oddać dziennikarzom. I na tym dobre zmiany się kończą. Rzecz w tym, że Sejm uznał, że wydawcy i światowe korporacje mają same między sobą ustalić reguły i wysokość wynagrodzenia, bezpośrednio lub za pośrednictwem organizacji zbiorowego zarządzania (OZZ). I to mimo że resort kultury zdaje sobie sprawę z tego, że media są na straconej pozycji. Z drugiej strony Krzysztof Gawokwski, minister cyfryzacji, twierdzi, że Big Techy nie mają nic przeciwko temu, by dzielić się pieniędzmi z mediami. Powiedział tak po powrocie z USA, gdzie spotkał się właśnie z przedstawicielami Big Techów. Doświadczenie innych krajów pokazuje, że chęć do płacanie wygląda różnie, i zależy w duzej mierze od stanowiska państwa.

Czytaj też: Donald Tusk reaguje na protest mediów. Chce spotkania

Z kim się negocjuje najtrudniej?

Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Ocenie Skutków Regulacji projektu nowelizacji prawa autorskiego wskazało, że "negocjacje z niektórymi użytkownikami co do wysokości należnych wynagrodzeń mogą się przeciągać lub zakończyć brakiem porozumienia, sprawy mogą być rozstrzygane dość długo w sądach". Dlaczego? Bo przykłady walki o wynagrodzenia w innych krajach, pokazują, że to jest długa i wyboista droga.

Jacek Wojtaś, prawnik, koordynator ds. europejskich Izby Wydawców Prasy, mówi, że najtrudniej negocjacje idą tam, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze. Patrząc z perspektywy Europy, bardziej skłonny do rozmów jest Microsoft niż Google, ale udział jego wyszukiwarki na europejskim rynku jest dużo niższy. Jednak tam, gdzie prawo przewiduje mechanizm interwencji organu państwowego, negocjuje się łatwiej i szybciej dochodzi do porozumienia. Jak widzimy w Niemczech, Kanadzie czy Australii, rozmów z Metą praktycznie nie ma — podkreśla Wojtyś.

Meta, by nie płacić wynagrodzenia wydawcom, nadal blokuje kanadyjskie treści prasowe na FB i Instagramie. Podobnie może być w Australii. Ostatnio Mia Garlick, dyrektorka ds. polityki regionalnej Meta, powiedziała w australijskim parlamencie, że "wszystkie opcje są rozważane", nawet blokowanie Australijczykom udostępniania treści informacyjnych po to, by uniknąć płacenia opłat wydawcom. Istnieje wiele kanałów, z których ludzie mogą uzyskać wiadomości – powiedziała Mia Garlick.

Zgodnie z obowiązującą w Australii ustawą z 2021 r. rząd musi zdecydować, czy wyznaczy mediatora, który ustali opłaty dla Meta i nałoży na amerykańską firmę karę w przypadku braku ewentualnej woli współpracy. Australijski rząd nie chce zostawić wydawców z problemem i zapowiedział, że jak będzie trzeba to dodatkowo, karnie opodatkuje koncern Meta. Więcej na ten temat można przeczytać w na stronie Fundacji Nieman działającej przy Uniwersytecie Harvarda.

Z kolei we Włoszech Meta zaskarżyła ustawę, która przewiduje ingerencję tamtejszego odpowiednika polskiego UOKiK. Sprawa czeka na rozpatrzenie w TSUE, ale do czasu wydania wyroku prawo powinno być respektowane.

W Polsce jeszcze nie zakończyły się prace legislacyjne nad ustawą, a już Facebook blokował posty lokalnych mediów o czwartkowym proteście.

Prof. Ryszard Markiewicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego przyznaje, że mamy do czynienia ze swoistym szantażem wielkich platform. — Grożą wydawcom: gdy nie zgodzicie się na nasze warunki wynagrodzenia, to zrezygnujemy z zawarcia umowy i nie będziemy was uwzględniać w naszych serwisach — mówi prof. Markiewicz. W czasie rozwoju sztucznej inteligencji to jest poważny problem.

Czytaj też: Rząd nie mówi całej prawdy o sporze z mediami. Problemy zamiata pod dywan

Tak się negocjuje z Google

Google zaczął przekonywać senatorów, że uchwalone przez Sejm prawo jest wystarczające. Polski oddział koncernu Google w liście do senatorów ostrzega ich przed popieraniem zmian w prawie autorskim, które sprawiłyby, że wydawcy zyskaliby silniejszą pozycją w negocjacjach z koncernami technologicznymi

Ponadto Google zapewnia, że płaci już za licencjonowanie treści w ramach programu ENP (Extended News Previews) wydawcom ponad 4 tys. tytułów prasowych w 19 krajach europejskich. — Jesteśmy przygotowani, żeby rozszerzyć ten program licencyjny dla polskich wydawców każdej wielkości, stosując tę samą spójną metodologię, której używamy wobec wydawców w całej Europie. Spójność polskiego prawa z zapisami dyrektywy pozwoli nam program licencyjny uruchomić niezwłocznie, gdy tylko zakończy się proces legislacyjny — przekonuje Marta Jóźwiak, dyrektor komunikacji Google na Europę Środkowo-Wschodnią.

Jacek Wojtaś, prawnik, koordynator ds. europejskich Izby Wydawców Prasy, zwraca uwagę, że problemem jest wysokość wynagrodzenia, jakie proponuje Google.— Wydaje się, że kwota, o jaką walczymy, odnosząc się do przychodów platform, to kilkaset milionów złotych. Podejrzewam zaś, że w programie licencyjnym Google zaoferuje kilka milionów złotych, podobnie jak w innych krajach—mówi Wojtaś.

Przykładowo w Niemczech Google zaproponował 3,6 mln euro wydawcom reprezentowanym przez Corint Media, niemiecki odpowiednik polskiego Repropolu, Stowarzyszenia Dziennikarzy i Wydawców, będącego organizacją zbiorowego zarządzania. Corint Media oszacowało, że należy mu się blisko 126 mln euro więcej. — To są więc różnice, o których mówimy. Nie ma jeszcze ostatecznego wyroku sądu arbitrażowego, ma zapaść w tym roku. Te 3,6 mln euro zasądzone jako zabezpieczenie dla wydawców pokazuje, że ich roszczenie jest zasadne — mówi Wojtaś.

Francja przeciera szlaki

Długi i bolesny spór nie ominął też Francji. W kraju, który jako pierwszy już w 2019 r. wdrożył dyrektywę DSM, wydawcy pierwsze wynagrodzenie otrzymali dopiero po trzech latach. Tam Google najpierw przestał Francuzom wyświetlać fragmenty newsów z mediów. Wtedy do gry wszedł negocjator: Urząd ds. Konkurencji (Autorité de la concurrence, AdLC). Urząd zakwestionował praktykę narzucania wydawcom prasowym nieodpłatnego udostępniania publikacji oraz nałożył na Google obowiązek prowadzenia negocjacji z wydawcami prasowymi w dobrej wierze.

Gdy Google nie zmienił swojej taktyki, urząd nałożył na korporację karę w wysokości 500 mln euro, m.in. na z próbę powiązania płatności z wykorzystaniem nowo uruchomionej usługi Google News Showcase. Dopiero wówczas Google zaczął realne negocjacje z wydawcami. Pod koniec grudnia 2023 r. jednak znowu okazało się, że Google nie realizuje wszystkich zobowiązań jak należy i urząd ponownie nałożył karę, tym razem w wysokości 250 mln euro.

Na tym nie koniec. Jacek Wojtaś mówi, że francuski ustawodawca, widząc problemy wydawców z otrzymaniem wynagrodzenia od platform cyfrowych, przygotował projekt nowelizacji prawa autorskiego, który przewiduje mechanizm interwencji i dokładne terminy przekazywania informacji i trwania negocjacji. Co więcej, w tym francuskim projekcie przewiduje się kary dla platform cyfrowych w wysokości 2 proc. światowego obrotu firmy.

Wydawcy walczą o mediatora

Znając doświadczenia z innych krajów, Lewica w imieniu wydawców zgłosiła w Sejmie trzy poprawki. Najważniejsza przewidywała udział UOKiK w rozmowach. Zgodnie z nią UOKiK mógłby mediować, jeżeli w ciągu trzech miesięcy od rozpoczęcia negocjacji nie zostanie osiągnięte porozumienie. Jeżeli mimo to nie dojdzie do porozumienia w ciągu trzech miesięcy, to prezes UOKiK mógłby ustalić w drodze decyzji warunki wynagrodzenia.

Druga poprawka nakazuje big techom udostępniać wydawcom dane niezbędne do określenia wysokości wynagrodzenia. Trzecia precyzuje, kiedy wydawcy mają prawo do wynagrodzenia od big techów. Ta poprawka jest najtrudniejsza do wytłumaczenia, ale chodzi o to, by platformy typu Facebook, Instagram, YouTube płaciły wydawcom za to, że ich użytkownicy publikują materiały prasy bez zgody wydawcy.

Te poprawki zostały odrzucone, ale w Senacie ich zgłoszenie zapowiedziała Magdalena Biejat, senatorka Lewicy i wicemarszałkini. Bez nich pozycja wydawców w negocjacjach z big techami będzie znacznie słabsza. Jak jednak mówi senatorka Biejat, ostateczna decyzja należy do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. — Jeśli resort zdecyduje się poprzeć propozycję wydawców, to senatorowie za nimi zagłosują — mówi Biejat. A resort do zmiany stanowiska może przekonać tylko premier Donald Tusk.