Kup subskrypcję
Zaloguj się

To może być gwóźdź do trumny polskich mediów. Rząd Tuska ma asa w rękawie

Premier Donald Tusk ma szansę pokazać, że zależy mu na wolnych mediach w Polsce i nie boi się czwartej władzy. Wystarczy, że poprze poprawkę zgłoszoną przez posłów Lewicy, a dokładnie partii Razem, do projektu ustawy o prawie autorskim. Od niej zależy pozycja wydawców w negocjacjach z gigantami technologicznymi o grube miliony złotych. Brak porozumienia, a co za tym idzie — wynagrodzenia, dla wielu portali i gazet, zwłaszcza lokalnych, grozi bankructwem.

Donald Tusk podczas protestu w obronie TVN i wolnych mediów w 2021 r.
Donald Tusk podczas protestu w obronie TVN i wolnych mediów w 2021 r. | Foto: Mateusz Wlodarczyk / Forum / Forum Polska Agencja Fotografów

Rządy na całym świecie myślą, jak zmusić gigantów technologicznych, takich jak Google, Meta i Microsoft, do podzielenia się przychodami z wydawcami prasy i właścicielami portali informacyjnych. Tylko nie Polska. Nasz rząd nie chce wprowadzić korzystnych zmian dla wydawców. Najwięksi wydawcy wystosowali list do posłów i posłanek, wskazując na zagrożenia, które ustawa niesie ze sobą. "Obecny projekt jest niekorzystny dla polskich mediów. Pogarsza ich sytuację i może w konsekwencji doprowadzić do upadku wielu firm medialnych. Może też zmusić je do funkcjonowania w modelu, w którym dostęp do wiarygodnych treści będzie wyłącznie płatny, co będzie stanowić zagrożenie dla fundamentalnych wartości demokratycznych, dla pluralizmu mediów, otworzy przestrzeń dla dezinformacji i manipulacji" — czytamy w liście.

Czytaj też: Wydawcy apelują do polityków: pozwólcie nam walczyć z gigantami na równych zasadach

Kluczowa decyzja w rękach premiera Donalda Tuska

By było inaczej, posłowie koalicji 15 października powinni pochylić się nad poprawką Lewicy do nowelizacji prawa autorskiego, która wdraża unijną dyrektywę dotyczącą wykorzystania utworów w środowisku cyfrowym: wyszukiwarkach, mediach społecznościowych, platformach streamingowych i VOD (z ang. wideo na życzenie).

Kanadyjski minister Pablo Rodriguez, gdy wspierał wydawców z Kanady w walce o wynagrodzenie, podkreślał, że "artykuł prasowy ma wartość", a "demokracja w Kanadzie nie może istnieć bez niezależnego dziennikarstwa".

Podobne słowa nie padają jednak z ust polityków Koalicji Obywatelskiej czy Trzeciej Drogi (Polski 2050 i PSL). W praktyce to, czy w Polsce będą istnieć wolne media, zależy teraz od decyzji Donalda Tuska. Premier na zmianę zdania ma niewiele czasu. Poprawkami zgłoszonymi w drugim czytaniu sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu ma się zająć w czwartek. Potem ma się odbyć trzecie czytanie, co oznacza uchwalenie ustawy. Ostatnia szansa na poparcie kluczowej dla mediów poprawki będzie w Senacie.

Chodzi o grube miliony

Polska jako ostatni kraj w Unii nie wdrożyła przyjętej już w 2019 r. dyrektywy 2019/790 w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym zwaną dyrektywą Digital Single Market (DSM). W efekcie wydawcy wciąż nie mają prawa do wynagrodzenia za udostępnianie ich publikacji przez platformy internetowe. Chodzi o ogromne pieniądze, a w konsekwencji niezależność mediów. W Australii to ponad 190 mln dol. rocznie, a w Kanadzie 100 mln dol. kanadyjskich rocznie tylko od samego Google. Średnio dziennikarz w Kanadzie dostaje więc od Googla 17 tys. dolarów kanadyjskich rocznie, czyli ok. 50 tys. zł. W Polsce jednak wydawcy i dziennikarze mogą długo nie zobaczyć takich pieniędzy, co grozi im utratą płynności finansowej i upadłością. A jak wylicza Izba Wydawców Prasy, dwie trzecie przychodów reklamowych z całego polskiego internetu jest przekazywane do światowych koncernów technologicznych i w większości trafia do siedzib poza Polską.

Ponadto za brak prawa, które Polska miała wdrożyć do 7 czerwca 2021 r., grożą nam wysokie kary. Komisja Europejska żąda 13 700 euro dziennie oraz jednorazowo 82 200 euro. Skarga w tej sprawie czeka już na rozpatrzenie przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Dlatego rząd naciska na szybkie uchwalenie nowelizacji prawa autorskiego w tej sprawie, a Sejm ekspresowo realizuje jego wolę.

Pierwsze czytanie projektu odbyło się 11 czerwca 2024 r. na sejmowej komisji. Potem posłowie pracowali nad nim jeden dzień i przygotowali sprawozdanie, w którym nie uwzględniono postulatów wydawców prasy. Ten pośpiech może się jednak fatalnie odbić na sytuacji finansowej mediów w Polsce. Dlaczego?

Duże firmy technologiczne nie mają interesu w tym, żeby porozumieć się z twórcami – mówi wprost Andrzej Andrysiak, prezes Rady Wydawców Stowarzyszenia Gazet Lokalnych. W efekcie, choć prawo jest po stronie prasy, to reguły gry narzucają korporacje, o czym przekonali się jako pierwsi wydawcy we Francji.

Długa droga do walki o wynagrodzenie

Dyrektywa jest bardzo ogólna. Mówi, że kraje członkowskie zapewniają wydawcom publikacji prasowych prawo do decydowania o sposobie korzystania online z ich publikacji przez dostawców usług społeczeństwa informacyjnego, którymi są właśnie Google, Meta czy Microsoft. Dodatkowo dyrektywa mówi, że prawo krajowe musi gwarantować autorom publikacji część przychodów uzyskiwanych przez wydawców prasy z tytułu korzystania z ich publikacji prasowych przez gigantów technologicznych. W Polsce wydawcy mają oddawać dziennikarzom 50 proc. tych przychodów.

Rzecz w tym, że to strony, czyli wydawcy i światowe korporacje, mają same między sobą ustalić reguły i wysokość wynagrodzenia, bezpośrednio lub za pośrednictwem organizacji zbiorowego zarządzania (OZZ).

Francja jako pierwsza, bo już w 2019 r., dostosowała swoje prawo do unijnego, a wydawcy, reprezentowani przez OZZ, zaczęli burzliwe negocjacje z Google. Udało się je sfinalizować w 2020 r. dzięki interwencji francuskiego odpowiednika Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) oraz sądowej batalii. W wielu krajach wciąż jednak nie ma zawartych umów, a w Niemczech podobnie jak we Francji konieczne było zaangażowanie niemieckiego urzędu antymonopolowego (Kartellamt).

Prof. Ryszard Markiewicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego przyznaje, że mamy do czynienia ze swoistym szantażem wielkich platform. — Grożą wydawcom: gdy nie zgodzicie się na nasze warunki wynagrodzenia, to zrezygnujemy z zawarcia umowy i nie będziemy was uwzględniać w naszych serwisach. Zastanawiam się, czy w tej sytuacji wszyscy wydawcy nie powinni zrezygnować z podpisania umowy i w to miejsce rozpocząć prac nad stworzeniem własnego konkurencyjnego, europejskiego portalu. Takie podejście mogłoby skłonić aktualnie działające duże platformy do zawarcia umowy z wydawcami — ocenia prof. Markiewicz.

Część unijnych krajów wybrała jeszcze inną drogę.

Czytaj też: Dziś kolejny odcinek walki o tantiemy. Zmiany w prawie autorskim w Sejmie

Unijne kraje murem za wydawcami

Belgia, Grecja, Włochy, Czechy chcąc uniknąć francuskich problemów, przewidziały mechanizmy wsparcia wydawców w negocjacjach. W każdym kraju są one nieco inne, ale mają wspólny mianownik. Jeśli strony nie są w stanie ustalić wysokości wynagrodzenia, do gry wchodzi jakaś instytucja, która pomaga sfinalizować negocjacje, np. odpowiednik naszego UOKiK lub Urzędu Komunikacji Elektronicznej. We Włoszech interwencja może nastąpić już po 30 dniach rozmów, a w Czechach i Grecji po 60. O podobne rozwiązanie walczą polscy wydawcy, bo obawiają się bowiem że polski UOKiK sam z siebie nie zainterweniuje tak skutecznie, jak jego francuski czy niemiecki odpowiednik. Nawet jak UOKiK zainterweniuje, to będzie to trwać latami, a tu liczy się już każdy miesiąc.

— Interwencja organu wydaje się konieczna, żeby realnie móc wynegocjować sprawiedliwe warunki wynagradzania — mówi Andrzej Andrysiak. Bez niej wydawcom grożą długie spory sądowe, a jak wiadomo, w Polsce młyny sprawiedliwości mielą powoli.

Instytucje zrzeszające dziennikarzy i wydawców, jak Izba Wydawców Prasy, Stowarzyszenie Dziennikarzy i Wydawców Repropol (organizacja zbiorowego zarządzania) czy Stowarzyszenie Gazet Lokalnych, już w marcu apelowały do premiera Donalda Tuska o wpisanie do ustawy konkretnych terminów na negocjacje i możliwości interwencji organu w przypadku braku porozumienia, ale nieskutecznie. Jak wskazali w projekcie, "całkowicie zrezygnowano z możliwości uzyskiwania przez wydawców rekompensat od dostawców usług udostępniania treści online, czyli m.in. Facebooka, Youtube, Virneo, TikToka, X, WhatsApp. Wszystkie inne rodzaje utworów, ich twórców i producentów, projekt implementacji chroni. Wydawców i dziennikarzy — nie".

Apel wydawców nie odbił się głośnym echem. Donald Tusk nie spotkał się z nimi ani razu. Za to prezes Rady Ministrów w międzyczasie odbył zdalne spotkanie z CEO Google Sundarem Pichaiem.

Rząd 14 maja br. przyjął projekt ustawy bez realnego prawa do uzyskania wynagrodzenia, a sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu też nie poparła wydawców. Marek Frąckowiak, prezes Izby Wydawców Prasy (IWP), w rozmowie z portalem Wirtualne Media nie ukrywa, że w środowisku panuje zdumienie i oburzenie tym, jak zostały potraktowane jego postulaty. Powiedział, że "nie dość, że nikt z komisji kultury nie potraktował poważnie IWP, to w dodatku najwyraźniej nie uznaje się tam dziennikarzy za twórców"

Lewica zgłasza kluczową poprawkę

Wydawców i dziennikarzy wsparła jednak Lewica, a dokładnie partia Razem, która też doprowadziła do przegłosowania podczas prac nad ustawą wiele korzystnych poprawek dla twórców i artystów.

W środę 26 czerwca w trakcie drugiego czytania projektu w Sejmie posłanka Lewicy Daria Gosek-Popiołek zgłosiła poprawkę zgodną z wolą wydawców. — Ten projekt to nie tylko kwestie ważne dla twórców. Dotyczy też prasy i jej roli na jednolitym rynku cyfrowym. Trzeba wzmocnić pozycję wydawców i dziennikarzy wobec wielkich globalnych korporacji, takich jak chociażby Google czy Microsoft. I Lewica złoży serię poprawek, które zagwarantują prawo do uczciwych negocjacji z tymi podmiotami — podkreśliła posłanka. Zgłoszona poprawka przewiduje, że w przypadku braku porozumienia zainterweniuje UOKiK.

Prof. Markiewicz zwraca jednak uwagę, że wprowadzenie dodatkowego ustawowego mechanizmu wsparcia w negocjacjach w razie problemów z porozumieniem, gdyby miało prowadzić w istocie do obowiązku jego zawarcia przez dostawców usług społeczeństwa informacyjnego, może zostać podważone jako niedopuszczalne ograniczenie wolności prowadzenia działalności gospodarczej.

Jak jednak podkreślają wydawcy, to jest być albo nie być wolnych mediów w Polsce i ważne jest, aby platformy jak najszybciej podzieliły się swoimi zyskami z wydawcami i dziennikarzami.

Czytaj też: Ważą się losy wolnych mediów. Lewica zapowiada kluczowe zmiany

Resort kultury twardo mówi: nie

W ocenie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego osiągnięto jednak oczekiwaną równowagę podmiotów uprawnionych: twórców, artystów, wykonawców oraz użytkowników prawa.

Andrzej Wyrobiec, wiceminister kultury, tłumaczył, że jako strona rządowa wsparł racjonalne i zgodne z literą prawa propozycje poprawek poselskich. I zaapelował o przyjęcie ustawy w brzmieniu zawartym w sprawozdaniu z prac komisji i niewprowadzania na tym etapie nowych poprawek.

Wyrobiec odniósł się też konkretnie do poprawki zgłoszonej przez Darię Gosek-Popiołek. — Tych żądanych rozwiązań dyrektywa nie przewiduje, tylko nieliczne kraje UE taki arbitraż między wydawcami a Big Techami wprowadziły. Nasz projekt jest w 100 proc. zgodny z dyrektywą. I nie widzimy w tym momencie potrzeby tworzenia dodatkowych, nowych rozwiązań tylko dla wydawców prasy, bo takich rozwiązań nie proponujemy dla żadnej innej organizacji. Wydawcy mają swój OZZ, sami są przedsiębiorcami i mają możliwość negocjowania z przedsiębiorcami, i mogą w nich uzyskać zatwierdzenie stawek wynagrodzeń. Dochodzenie wynagrodzeń z nowego tytułu jest zadaniem Retropolu i ew. poszczególnych wydawców — mówił wiceminister.

I podkreślił, że jeżeli we Francji interweniowano mimo braku takiej regulacji, o której mówi poseł Popiołek, to w Polsce też będzie mógł wkroczyć UOKiK. Zapomniał jednak dodać, że we Francji wszystko odbyło się pięć lat temu, przed erą sztucznej inteligencji.