Kup subskrypcję
Zaloguj się

Obligacje premiera Morawieckiego. Politycy nie powinni zarządzać swoim majątkiem [OPINIA]

W inwestycji szefa rządu w obligacje detaliczne wielkiej afery nie widzę. Jednak dziennikarz nie jest od dawania alibi czy rozgrzeszania polityków, tylko patrzenia im na ręce. Dlatego z politycznej burzy wokół obligacji Mateusza Morawieckiego warto wyciągnąć lekcje i stworzyć przepisy, które wykluczą potencjalne konflikty interesów, jeśli chodzi o majątek polityków i nie pozwolą im aktywnie zarządzać pieniędzmi podczas sprawowania władzy. Na Zachodzie tego typu podejście jest z lepszym lub gorszym skutkiem, ale stosowane.

Premier Mateusz Morawiecki
Premier Mateusz Morawiecki | Foto: Michal Wozniak/East News / East News

Jedną z kluczowy zasad transparentności życia publicznego powinno być to, że osoby – szczególnie na wysokich politycznych czy urzędniczych stanowiskach – unikają konfliktu interesów. Dlatego, zanim przejdę do kwestii, czy jest afera w decyzjach inwestycyjnych premiera, dlaczego obligacje detaliczne cieszą się w ostatnich latach taką popularnością i dlaczego sytuacja makroekonomiczna uzasadniała lokowanie w nich środków, co nie wymagało nawet specjalnej wiedzy ekonomicznej, skupmy się na lekcji, którą należy wyciągnąć z oświadczenia majątkowego premiera.

Zarządzanie konfliktem

Politycy do upubliczniania swojego majątku podchodzą dość frywolnie i widać, że poziom otwartości i transparentności jest bardzo różny. Ograniczeń dla polityków, jeśli chodzi o biznes, jest w sumie niewiele, nie mogą posiadać udziałów czy akcji przekraczających pewien poziom. Do tego dochodzą zakazy zasiadania w organach spółek. Potencjalny konflikt interesów, który może występować w przypadku majątku polityka, szczególnie na najwyższym szczeblu, nie jest uregulowany w żaden sposób. Dlatego dzisiaj jedna część sceny politycznej i jej zwolennicy widzą taki konflikt w fakcie posiadania przez premiera rządowych obligacji detalicznych. Premier zainwestował bowiem w obligacje, o których emisji decyduje podlegający mu minister finansów. Druga część, która broni Morawieckiego, podkreśla, że ulokował oszczędności w instrumencie, którym nie da się spekulować, swoimi decyzjami nie może zmienić warunków emisji, bo te były znane przy zakupie, a dodatkowo zachował się patriotycznie, bo pożyczył pieniądze (na procent), ale Polsce.

Ślepy fundusz

Rozwiązaniem problemu byłby nakaz przekazywania aktywów finansowych do tzw. blind trust, czyli ślepego funduszu. Taki obowiązek prawny, a nie jedynie dobry obyczaj, powinien dotyczyć maksymalnie szerokiej liczby polityków na najwyższym szczeblu, urzędników administracji rządowej czy samorządowej. Cel jest prosty – wyeliminować albo zredukować nietyczne zachowanie, które można powstać na styku polityki i biznesu.

Jak działa taki fundusz? Prowadzi go profesjonalna instytucja finansowa, ale ustanawianiem zajmują się często kancelarie prawne. Polityk oddaje w zarządzanie swoje aktywa finansowe wraz z objęciem stanowiska publicznego i właściwie tyle. Fundator na mocy pełnomocnictwa przekazuje zarządzającemu funduszem władzę nad tym, w co lokowane są pieniądze. Oczywiście w ramach pełnomocnictwa można określić – na bardzo ogólnych zasadach – profil ryzyka czy inne parametry, ale co do zasady taki np. polityk nie wie, jak alokowane są jego pieniądze. Dlatego powinien ufać zarządzającemu, chociaż kwestia zaufania i zbyt bliskich relacji z taką instytucją finansową też rodzi ryzyko nadużyć.

Arnold Schwarzenegger, gdy został gubernatorem Kalifornii, powierzył zarządzanie swoim majątkiem przyjacielowi, a to natychmiast zrodziło spekulacje, że inwestycje wcale nie są "ślepe". Fundator nie powinien mieć też możliwości wycofywania w trakcie kadencji jakichś środków, jak żona premiera Wielkiej Brytanii Tony’ego Blaira, która finansowała w ten sposób inwestycje na rynku nieruchomości.

Oczywiście w polskich warunkach taki obowiązkowy blind trust miałby istotną słabość związaną z modą na przepisywanie majątku na małżonka. To też należałoby usankcjonować, aby walka z konfliktem interesów nie była fikcją.

Takie osoby jak premier, ministrowie, najważniejsi politycy w państwie (szczególnie w partiach będących u władzy), szefowie urzędów centralnych czy prezes NBP swoimi nie tylko decyzjami, ale nawet publicznymi wypowiedziami mają wpływ na wyceny różnych aktywów finansowych. Do tego mają dostęp do niejawnych informacji albo informacji, które będą publiczne za jakiś czas. W ich przypadku wyeliminowanie potencjalnego konfliktu interesów nie powinno opierać się tylko na dobrej woli, wierze w etyczne czy moralne zachowanie, ale być ściśle uregulowanie w prawie.

Dlaczego nie ma afery

Jak do potencjalnego konfliktu interesów ma się fakt, że w ubiegłym roku premier zamienił środki pieniężne na obligacje detaliczne emitowane przez rząd? Według jego oświadczenia majątkowego ma papiery skarbowe warte ok. 4,6 mln zł. Nie wiadomo, jakie obligacje oszczędnościowe ma szef rządu i kiedy je kupił, bo w dokumencie jest tylko informacja o ich wartości. Można jednak domniemywać, że gros pieniędzy zostało ulokowane w papierach, które pozwalają ochronić kapitał przed inflacją.

Publikacja oświadczenia uruchomiła lawinę oskarżeń wobec premiera, że zapewniał Polaków o przejściowości inflacji, a sam chronił swój majątek przed wysoką dynamiką cen, kupując odpowiednie instrumenty finansowe. Padły nawet zarzuty o insider trading, czyli dostęp do poufnej wiedzy na temat – tu zgaduję – prawdziwej sytuacji finansów państwa, gospodarki, przyszłej inflacji. Wśród oskarżeń jest też takie, że skoro premier wiedział od amerykańskiego wywiadu w drugiej połowie listopada, że będzie agresja rosyjska na Ukrainę, to mógł przewidywać wojenną inflację i chciał przed nią ochronić jakąś część majątku. Pojawił się nawet argument, że rząd prowadzi proinflacyjną politykę fiskalną, żeby premier mógł jak najwięcej zarobić.

Zarzuty mają różny kaliber i różny poziom absurdu. Warto więc skupić się na faktach.

Polacy uwierzyli w obligacje

Po pierwsze w ostatnich latach nie tylko Mateusz Morawiecki uwierzył, że obligacje detaliczne, czyli dostępne dla każdego z niskim progiem wejścia, bo nominał jednej to zaledwie 100 zł, to dobra ochrona kapitału, a nawet szansa na niewielki zysk.

Ze statystyk Ministerstwa Finansów wynika, że w ubiegłym roku Polacy kupili w sumie obligacje oszczędnościowe za rekordową sumę 43,3 mld zł (ok. 23 proc. w drodze zamiany). To wartość o ponad 52 proc. wyższa niż w 2020 r. i o 150 proc. wyższa niż w 2019 r. Skokowy wzrost popularności obligacji detalicznych zaczął się w 2018 r. Wtedy sprzedano ich za 12,7 mld zł. W latach 2008-2017 ich średnia roczna sprzedaż wynosiła 3,7 mld zł, z czego tylko dwukrotnie przebiła poziom 6 mld zł.

Skupmy się na statystykach za 2021 r., bo to wtedy premier kupił swoje obligacje detaliczne. Jeśli wybrał te, które chronią przed inflacją, to znów nie był jedynym, bo 40 proc. (17,6 mld zł) z całej sprzedaży papierów dla indywidualnych inwestorów to papiery 4- i 10-letnie, które są indeksowane do inflacji. Największą popularnością cieszą papiery 3-miesięczne – w nie Polacy wsadzili ponad 22 mld zł, czyli stanowiły przeszło połowę w strukturze sprzedaży.

W danych resortu finansów widać także wiek kupujących. Potwierdza, że walor bezpieczeństwa jest dominującym przy inwestycji w obligacje. Osoby powyżej 50. roku życia kupują ponad 70 proc. emitowanego przez rząd długu dla detalistów. Dla porównania inwestorzy w wieku 25-35 lat w ubiegłym roku stanowili zaledwie 4,2 proc., a osoby w wieku 35-50 lat 22,3 proc.

Inflacja nadchodzi, na lokacie zero

Nie trzeba być specjalnie wyedukowanym ekonomicznie, aby w ostatnich latach dostrzec atrakcyjność oferty obligacji detalicznych versus np. lokaty bankowe. Dla profilu ryzyka kupujących są to zaś te same formy oszczędzania, w których najważniejsze jest bezpieczeństwo.

W ostatnich latach żyliśmy w Polsce w świecie bardzo niskich (1,5 proc.) lub bliskich zeru (0,1 proc.) stóp procentowych. To doprowadziło do sytuacji, w której lokaty bankowe nie chroniły kapitału przed inflacją, ale też nikt nie zaprzątał sobie specjalnie głowy inflacją, bo ta przez długim czas była niska.

W czasie pandemii stopy spadły u nas blisko zera, więc jeśli ktoś szukał jakiejś bezpiecznej przystani dla swoich oszczędności, a dodatkowo niewielkiego zysku, to obligacje detaliczne wydawały się wymarzonym instrumentem.

Z danych Komisji Nadzoru Finansowego wynika, że w 2020 r. banki systematycznie obniżały stawki oprocentowania lokat terminowych dla gospodarstw domowych ze średniego poziomu 1,19 proc. w styczniu do 0,25 proc. w grudniu.

Przez zdecydowaną większość 2021 r. nie było lepiej. Dodatkowo już w połowie roku wśród ekonomistów zaczęły się pojawić alarmistyczne głosy, że inflacja podnosi głowę. W czerwcu 2021 r. do akcji wkroczył nawet bank centralny Czech i jako pierwszy podniósł stopy procentowe. Analitycy zaczęli zastanawiać się, kiedy i my dołączymy do tego grona, bo dynamika cen z miesiąca na miesiąc dawała ku temu powody. W październiku rozpoczął się cykl podwyżek.

Albo polityka, albo inwestowanie

Zakup przez premiera obligacji detalicznych nie wywołuje u mnie większych emocji, nie widzę w tym konfliktu interesów czy nieetycznego zachowania. Nie zamierzam jednak dawać premierowi alibi i rozgrzeszać jego decyzji inwestycyjnych, które mogą być w sprzeczności z narracją polityczną. Jednak skoro politycy chcą mniej lub bardziej aktywnie pomnażać swój majątek podczas sprawowania publicznych funkcji, kiedy płacą im za to podatnicy, to stwórzmy takie warunki prawne, abyśmy nie musieli się zastanawiać i jałowo dyskutować o konfliktach interesów.