Chłopak z Krakowa

— Miałem 7 lat, obejrzałem film "W samo południe", pomyślałem wtedy, że chcę uciec od tego szarego komunistycznego świata. Nie można było nigdzie wyjechać, więc uciekłem do teatru, do kolorowych ludzi — mówił w ubiegłe wakacje w rozmowie z Dawidem Dudko dla Onetu.

Jego aktorskie ciągoty nie cieszyły ojca, inżyniera górnictwa, ale młody Janek postawił na swoim. Zakochany w spektaklach Andrzeja Wajdy i Konrada Swinarskiego, złożył papiery na PWST w Krakowie. Zdał za pierwszym razem, a naukę szybko przekształcił w praktykę zawodową.

Chociaż w ostatnich latach Jan Frycz kojarzony jest głównie z kinem gatunkowym, w którym zresztą potrafi oczarować widzów w mgnieniu oka, przestraszyć, zachwycić, wzbudzić dreszcz emocji, zaczynał w repertuarze klasycznym, od ról w najpoważniejszych dramatach i inscenizacjach klasyki literatury.

Był jeszcze studentem, gdy Andrzej Żuławski zaangażował go do "Na srebrnym globie". Niezwykły to film, niezwykłego artysty, niespełniony, bo nie mógł być ukończony na czas. Bardzo odległy od sensacji, tworzony niemal w warunkach komuny artystycznej — zagmatwaną historię realizacji tego dzieła opowiedział niedawno w filmie dokumentalnym "Ucieczka na Srebrny Glob" Kuba Mikurda.

Talent Jana Frycza dostrzegł też Lech Majewski, mistrz kina wysublimowanego, pełnego odniesień malarstwa, filozofii, prezentowanego w galeriach sztuki na całym świecie, cenionego zarówno przez zamknięte kręgi artystyczne, jak i hollywoodzkie gwiazdy. Frycz zagrał w "Rycerzu" (1980). Rola-drobiazg, panicza, ale jednak liczy się u kogo.

Jednocześnie młody adept aktorstwa dostał angaż w Teatrze im. Juliusza Słowackiego (do 1982), potem Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej. Zadebiutował jako Edmund w "Damach i huzarach" według Aleksandra Fredry (1978, reż. Mikołaj Grabowski — od tamtej pory twórcy regularnie ze sobą pracują). W "Hamlecie" był Fortynbrasem (1978, reż. Jerzy Krasowski). Za kreację Madana w przedstawieniu "Sto rąk, sto sztyletów" (reż. Jerzy Żurek) zdobył wyróżnienie na Festiwalu Polskich Sztuk Teatralnych we Wrocławiu (jedna z pierwszych nagród, które dostał, choć — kiedy spojrzy się na jego talent i dorobek, wydaje się, że jest ich wciąż za mało). Jego warsztat i charyzmę docenili też mistrzowie: Jerzy Jarocki, Jerzy Grzegorzewski, Andrzej Wajda, Krystian Lupa.

Jan Frycz i Jan Nowicki Afa Pixx/Krzysztof Wellman / PAP
Jan Frycz i Jan Nowicki

Prostota

Na deskach "Słowaka" Jan Frycz poznał Andrzeja Grabowskiego. Wiele razem przeżyli, zagrali. Znają się na wylot. Do dziś występują wspólnie — z Janem Peszkiem i Mikołajem Grabowskim — w spektaklu "Kwartet" według Bogusława Schaeffera. To już 50 lat, od kiedy panowie wciągają widzów w fascynującą grę pełną inteligentnego dowcipu i refleksji, zadziornej improwizacji grę i poszukiwanie sensu życia i sztuki.

— Jasiek jest aktorem wybitnym. Ma to, co posiadają najwięksi: charyzmę. Za co go cenię najbardziej? Za prostotę. Każdego aktora ciągnie do tego, żeby pokazać, co potrafi: zaśmiać się, zapłakać, zrobić taką "minę", że ludzie spadną z krzeseł ze śmiechu albo zapłaczą z rozpaczy. Jasiek nie pokazuje więcej niż potrzeba. Nie epatuje swoimi umiejętnościami, a są olbrzymie. Wystarczy, że jest — mówi o Janie Fryczu Andrzej Grabowski.

Kontynuuje: — Pamiętam, jak przed laty do Krakowa z "Mewą" Czechowa przyjechał Innokientij Smoktunowski. Grał Doktora. Myślałem: Boże, co ja zaraz zobaczę na scenie, jaki aktorski popis, jaką grę. Będę się żegnać znakiem krzyża! Oglądam pierwszy akt, Smoktunowski nic nie pokazuje. Drugi — nic. Trzeci — nic. Wróciłem do domu i jak usiadłem, tak nie mogłem wyjść z zachwytu. Był genialny, bo nie grał, nie popisywał się, nie pokazywał, ale był swoim bohaterem. Był na scenie. I taki właśnie jest Janek. Jest na scenie. Jest na ekranie. Nie musi "pokazywać", "grać", udowadniać, że "umie", bo on to ma. Po prostu jest.

Jan Frycz i Andrzej Grabowscy w spektaklu "Kwartet dla czterech aktorów" Tadeusz Koniarz / Reporter
Jan Frycz i Andrzej Grabowscy w spektaklu "Kwartet dla czterech aktorów"

Czy aktor teatralny poradzi sobie w kinie?

Reżyserzy filmowi nie od razu docenili Jana Frycza przed kamerą — musiał poniekąd udowodnić swoją wartość i to, że może dany film unieść, grając postać pierwszoplanową. Waldemarowi Krzystkowi, który jako pierwszy taką szansę mu dał, niektórzy nawet odradzali angaż "aktora teatralnego".

Reżyser dziś tak wspomina te dni: ��� Po raz pierwszy spotkaliśmy się na planie filmu "Zwolnieni z życia", w którym Jan Frycz grał główną postać [Marka, mężczyznę cierpiącego na amnezję po pobiciu — przyp. red.]. Po kilku wcześniejszych spotkaniach powierzyłem mu tę rolę, mimo obaw niektórych kolegów, że jako wybitny aktor teatralny... niekoniecznie sprawdzi się w filmie, zwłaszcza w głównej kreacji! Sylwek Chęciński, który pracował z nim w "Wielkim Szu", uważał, że dobrze robię. Popierał, dodając, że "Frycz jest głodny filmu". Krystyna Janda też była ciekawa ich spotkania na ekranie. Najważniejsze jednak, że umowę aktorską Janek podpisał... krwią! Niewesołe czasy, ale weseli chłopcy, prawda?

Później Waldemar Krzystek pracował z Janem Fryczem wiele razy, choć czasami z kilkuletnimi przerwami. Kręcili razem filmy (w tym postać majora Bagińskiego w "80 milionach", może niewielka, nie główna, ale zapadająca w pamięć), spektakle Teatru Telewizji (m.in. "Małe piwo"), ostatnio serial "Dom pod Dwoma Orłami".

Pytany o to, dlaczego ciągle do Jana Frycza wraca, nawet po — jak sam to określa "długich cichych dniach", Waldemar Krzystek odpowiada: — Oczywiście Janek ma to, co aktorzy tej klasy muszą mieć: autentyczność i prawdę kreowanych postaci, więc i ich wielobarwność oraz niejednoznaczność. W jego wykonaniu są to żywe postaci, a nie nośniki założonych tez i takiej czy innej wymowy. Ale Frycz ma też coś więcej, on tę autentyczność osiąga z zaskakującą łatwością, nie jest "wymęczona i wypocona". Oczywiście tak to wygląda na ekranie, ale wcześniejszą pracę aktora, a przede wszystkim jego skupienie nad postacią, widzą tylko bliscy świadkowie.

Jan Frycz Roman Koszowski/Gość Niedzielny / FORUM
Jan Frycz

Szelmostwo

Waldemar Krzystek ceni też i inne umiejętności Jana Frycza. Mówi: — Janek potrafi też pewne cechy swych postaci podać w sposób skondensowany, uwypuklić te główne — przez co ich obecność na ekranie jest bardzo intensywna, przykuwająca uwagę. Przy nim trzeba uważać, by nie "zjadł" innych aktorów (czasami robi to z łatwością), gdy jednak doprowadzi się na ekranie do swoistego pojedynku mocnych osobowości i talentów, ależ to jest jakość dla filmu! Jest jeszcze jedna cecha Frycza, którą mnie ujmuje: jego szelmostwo. I na ekranie, i poza. Jest też szczery i w pokucie, i w winie. Nie jest mi obcy taki zestaw cech…

To szelmostwo "chwyciło". Po występie u Waldemara Krzystka na Jana Frycza "rzucili się" również inni reżyserzy. Wpadł w wir filmowych ról, który właściwie trwa do dziś. Nadal sporo na tej drodze filmów o wysokich walorach artystycznych, cenionych na festiwalach, chwalonych przez krytykę. Jan Frycz współpracował m.in. z Janem Jakubem Kolskim, który zaprosił go do "Pornografii" (2003) według Witolda Gombrowicza. Zagrał dowódcę oddziału partyzantów. U Wiesława Saniewskiego wystąpił w "Nadzorze" (1983) i w "Bezmiarze sprawiedliwości" (2008).

Mariusz Treliński zaprosił go do udziału w "Pożegnaniu jesieni" (1990) według Witkacego, gdzie zagrał młodego pisarza Atanazego Bazakbala, a także do "Egoistów" (2000), w których wcielił się w architekta-geja Filipa. I to w czasach, gdy jeszcze wielu aktorów obawiać się mogło nieheteronormatywnych etykietek. Wiele razy tworzył razem z Janem Englertem (głównie spektakle Teatru Telewizji).

Chętnie Jan Frycz zgadza się na udział w projektach twórców młodych, wkraczających na ścieżki kariery zawodowej, jak chociażby Magdalena Piekorz. Mało kto o niej słyszał, na koncie miała tylko krótkie metraże i dokumenty, gdy powierzyła mu rolę surowego, sadystycznego wręcz ojca, znęcającego się nad synem psychicznie i fizycznie w głośnych "Pręgach" (2005). Zgodził się zagrać u Łukasza Barczyka, wówczas niespełna 34-letniego, w jednym z najdziwniejszych filmów w historii polskiego kina — "Nieruchomym poruszycielu" (2008). Nie jedyny raz zresztą — w 2015 r. Frycz stanął na planie "Hiszpanki", filmu-legendy, kosztownego, hermetycznego, nieokiełznanego i niedającego się zamknąć w żadnych ramach widowiska o Powstaniu Wielkopolskim. Aktor wcielił się w Ignacego Jana Paderewskiego.

W rozmowie z Dawidem Dudko swoją chęć współpracy z młodymi, nieznanymi reżyserami Jan Frycz komentuje: — Wiele razy uczestniczyłem w etiudach studenckich. Nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia, jak rozwinie się talent danej osoby. Lubię młodych ludzi, są kreatywni. Teraz rozpoczynam pracę we Wrocławiu nad nowym filmem z Krzysiem Skoniecznym, słyszał pan?

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Gwiazdorstwo

Występ u Skoniecznego to jedna z ostatnich mistrzowskich kreacji Jana Frycza. Mam na myśli ich poprzedni wspólny projekt — serial "Ślepnąc od świateł" i postać gangstera Dario. — Nie mam nic wspólnego z tym facetem — podkreślał aktor w wywiadzie dla "Newsweeka". Ale rolę przyjął. Tłumaczył w tej samej rozmowie: — Bo w tej postaci jest pewna metafizyka. Dario do głównego bohatera zwraca się językiem niemal biblijnym: "Kuba, trzeba wejść w prawdę". Kiedy gangsterzy z konkurencyjnej grupy trzymają go w samochodzie na muszce, powoduje wypadek. Tamci giną, on przeżywa, choć właściwie nie miał prawa. Można się zastanawiać, czy Dario w ogóle istnieje, może jest wytworem wyobraźni, a może jest wszędzie i wie wszystko. Powiedziałem reżyserowi Krzysztofowi Skoniecznemu, że interesuje mnie w tej postaci jej sztuczność. Zaczęliśmy pracować nad frazą, sposobem mówienia. Wszystkie przekleństwa, wulgaryzmy potraktowałem jako melodię języka, a więc błyskotliwość i temperament Daria.

W recenzjach i komentarzach nie brakowało pochwał, zachwytów. — Ostatnie lata Jana Frycza to zdecydowanie rola w serialu "Ślepnąc od świateł", i to jak tam wszystkich współobecnych na ekranie szatkuje na drobne kawałeczki niczym warzywka do sałatki. Fenomenalna kreacja — ocenia w rozmowie z Onetem Kaja Klimek, dziennikarka i krytyczka filmowa. Nie jest to głos odosobniony. Klimek dopytywana o sekret fenomenu Frycza odpowiada: — Jan Frycz to przede wszystkim głos. Zawsze wielkie wrażenie robiło to, jak on podaje dialogi, jak potrafi lekko ironizować i przewrotnie mówić. Widać to zarówno w klasycznym repertuarze, "Hamlecie" czy "Dziadach", jak i w filmie gangsterskim, w którym tak często się pojawia.

W repertuarze rozrywkowym Jan Frycz czuje się równie dobrze, co w dramatycznym. Potrafi być zły i szlachetny, czarujący i odpychający. Zawsze przykuwa uwagę, dlatego tak dobrze pamięta się go jako męża Danuty Stenki w "Nigdy w życiu" w reżyserii Ryszarda Zatorskiego według bestsellerowej książki Katarzyny Grocholi. A to jeden z wielu przykładów.

Owszem, czasami Jan Frycz dokonywał gorszych wyborów scenariuszowych, żeby wspomnieć o "Wyjeździe integracyjnym" (2011). Przemysława Angermana. — Jestem członkiem zespołu Teatru Narodowego i żeby pozwolić sobie na kilka miesięcy pracy w teatrze, np. z Jerzym Jarockim, muszę mieć oszczędności, bo sama pensja w mojej sytuacji nie wystarczy na życie. Więc trzeba podejmować trudne decyzje — przyznał otwarcie w rozmowie z "Rzeczpospolitą".

Jan Frycz w serialu "Ślepnąc od świateł" mat. prasowe
Jan Frycz w serialu "Ślepnąc od świateł"

Walka z demonami i siła w miłości

Za sławę przyszło aktorowi zapłacić cenę osobistą. Różnie układało mu się w życiu prywatnym. Ukojenie znalazł dopiero u boku trzeciej żony. Portale towarzyskie regularnie sprawdzają, jak wyglądają jego relacje z dziećmi — nie zawsze było na tym polu różowo i słodko. Zdarzały się lata trudniejsze, napięcia, choć ten czas chyba (i oby) jest za rodziną Jana Frycza. Dwie córki, wbrew jego radom, zostały aktorkami. Gabriela odnalazła się w teatrze. Olga gra w filmach i serialach. — Obie mają własne życiowe cele i osiągnięcia, chętnie o tym ze mną rozmawiają. Śmieszne są tylko plotki, jakie pojawiają się na nasz temat, ale nie chcę tego komentować — mówił Onetowi.

W tym samym wywiadzie poruszył też kwestię swojego uzależnienia od alkoholu. Może to był największy demon w jego życiu? — Mówiono, że alkohol pozwala się uspokoić po robocie, gdy człowiek jest rozedrgany po długim spektaklu — opowiadał.

— To pułapka. Jedni piją w samotności, drudzy biorą leki na sen, czy sięgają po inne środki, a rano trzeba biec do pracy… Jest dużo możliwości szkodliwych i destrukcyjnych zachowań. Ja pewnego dnia powiedziałem sobie: mam problem. Poszedłem na terapię.

I wygląda na to, że wygrał. Dalej gra, pracuje. Nie tylko przed kamerą. Pozostał wierny teatrowi.

Jan Frycz Wojciech Stróżyk / Reporter
Jan Frycz

Jack Nicholson? Rekin?

— Gdybym miała pomyśleć o jakimś aktorze hollywoodzkim, który mi się z Janem Fryczem kojarzy, to byłby to Jack Nicholson: czyli przewrotny uśmieszek, duże poczucie humoru, ale też możliwość zagrania Jokera. Aktor wielkiego kalibru. Życzę mu gazyliona lat i wspaniałych ról. Niech nadchodzą, bo tacy aktorzy jak on potrafią się wymyślić na nowo w każdym wieku — komentuje Klimek.

Reżyser castingu Piotr Bartuszek (razem pracowali m.in. przy filmie "Maria Skłodowska-Curie" Marie Noelle) podsumowuje: — Podglądanie aktorstwa Frycza to jak pływanie z rekinami. Nie wiesz, kiedy zaatakuje — ale jak już to zrobi, to nie masz nic przeciwko temu, żeby cię pożarł żywcem. Napisać "wybitny aktor" — byłoby wulgarnym truizmem. Spotkaliśmy się zawodowo parę razy, ale wciąż mam głód na Janka i na znalezienie dla niego tej jedynej, wyjątkowej roli. Bo mam wrażenie, że kino wciąż nie zaproponowało mu tego, na co ten talent zasługuje. I takiej ROLI — Tobie Jubilacie — najserdeczniej życzę.