Pytano o „racjonalność decyzji” prezydenta. On sam wystąpił przed dziennikarzami i zapewniał słuchaczy, że chodzi o wyjaśnienie sytuacji politycznej. To nie było przekonujące, szukano drugiego dna. Spekulowano, że prezydent chce dopuścić skrajną prawicę do władzy, by skompromitować jej polityków jako niekompetentnych. Inni twierdzili, że to ruch wyprzedzający. Po przegranych eurowyborach względna większość i tak zaczęłaby się sypać. Prawdopodobne wydawało się, że budżet na rok 2025 utknie w debatach. Nie wykluczano nawet upadku rządu Gabriella Attala.
Wszystkie te hipotezy nie usuwały podstawowego problemu: prezydent Macron okazał się hazardzistą. Zagrał wysoko w chwili, gdy tracił atuty. Zagrał przy tym kosztem swojego obozu: to inni stracą mandaty, Macron przecież pozostanie w Pałacu Elizejskim co najmniej do 2027 roku.
Czytaj też: Są wyniki niedzielnych wyborów we Francji. Wraca widmo kryzysu
Drugi wstrząs: przebudowa sceny politycznej we Francji
Ekspresowa kampania, jak się wydaje, miała zdaniem Macrona doprowadzić do podzielenia sceny politycznej na trzy bloki. Po jednej stronie skrajna prawica, po drugiej skrajna lewica. On zaś w środku – jako wielkie centrum.
Tak się jednak nie stało. Decyzja Macrona zmusiła partie do błyskawicznego przemyślenia wyników wyborów do europarlamentu. I największym zaskoczeniem okazało się zjednoczenie francuskiej lewicy. To prawdziwa pstrokacizna programów i charakterów. Od skrajnej lewicy, która najchętniej wywróciłaby ustrój V Republiki, do centrolewicy, która pragnie stabilnego rozwoju kraju – postanowiono zawiesić różnice na czas kampanii. W rozproszeniu wyłącznie przegrywano, zatem proeuropejska i antyeuropejska lewica zasiadły do stołu i wynegocjowały kompromis. Później ruszyło pospolite ruszenie. Każdy, kto był na lewicy bardziej znany publicznie, wystartował. Wśród kandydatów do parlamentu znalazł się więc nawet były prezydent François Hollande.
Inny wniosek z przegranych eurowyborów wyciągnął obóz Macrona: kandydaci postanowili się od prezydenta… odciąć. Nie brakowało kandydatów dystansujących się od Pałacu Elizejskiego, jeśli nie słowem, to chociaż mową ciała w trakcie wywiadów. Naocznym dowodem jak poważnym obciążeniem jest w kampanii prezydent było usuwanie go z plakatów wyborczych — albo raczej niedodawanie go do nich. Krótko mówiąc — zdaniem kandydatów nie było się czym chwalić przed wyborcami.
Wreszcie prawica. Tutaj po eurowyborach pękła partia centroprawicowa (Republikanie), ale również nie tak, jak to sobie chyba wyobrażał Macron. Otóż część tej partii – w tym jej nominalny lider (Eric Ciotti) – postanowiła związać się z partią Le Pen i Bardelli. To był czysty konformizm. Skoro skrajna prawica sondażowo idzie po władzę, Ciotti postanowił dołączyć do obozu zwycięzców. I tu spotkała go niespodzianka. Reszta liderów partii zareagowała oburzeniem. Bynajmniej nie chcieli być kojarzeni z prawicowym ekstremizmem, który kiedyś przecież zwalczał generała de Gaulle’a. A oni właśnie są gaullistami! Republikanie zatem zdetonowali swoją partię od środka. Tymczasem Marine Le Pen i Jordan Bardella cieszyli się, że postępuje normalizowanie ich wizerunku. Skoro lgnęły do nich tak ważne postacie, sukces wydawał się w zasięgu ręki. Sondaże wskazywały zresztą, że będzie to sukces miażdżący. W ostatnim tygodniu dziennikarze zadawali tylko jedno pytanie: czy większość Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement National) będzie względna czy absolutna? Bardella już widział siebie premierem. Wypowiedzi Le Pen stawały się coraz bardziej butne. Dowodem pychy w szeregach RN było i to, że z kwitkiem odprawiono propozycję sojuszu ze skrajnie skrajną prawicą (tak, tak), czyli partią Erica Zemmoura, Rekonkwista!. Postanowiono nie dzielić się władzą, która zdawała się na wyciągnięcie ręki. Przekonanie, że RN wygra, żywili nawet przeciwnicy tej partii. 30 czerwca odbyła się I tura wyborów, w których wybrano aż 39 kandydatów skrajnej prawicy (przy ponad 33-procentowym poparciu)! Na drugim miejscu znalazł się blok lewicowy (28 proc.), dalej makroniści (21 proc.).
Czytaj też: Wybory we Francji zaskoczyły ekonomistów. Jak polityczny chaos wpłynie na gospodarkę UE?
Trzeci wstrząs: ostatnia niedziela
I tu następuje prawdziwy zwrot akcji: wyniki drugiej tury wyborów parlamentarnych 7 lipca 2024 roku. Na pierwszym miejscu podium znalazł się Nowy Front Ludowy (182 mandaty). Lewicowy blok okazał się zwycięzcą o tyle nieoczekiwanym, że główna linia konfrontacji medialnej przebiegała na linii: macroniści kontra skrajna prawica. Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta – o tyle, o ile się zjednoczy. Sukces był premią za zawieszenie sporów programowych i personalnych. Po zwycięstwie wielu wyborców lewicy wychodziło na ulice miast i naprawdę płakało ze wzruszenia.
Na drugim miejscu – o, dziwo – znaleźli się macroniści (168 mandatów). Ich wyborcy nie chcieli eksperymentów ze skrajną prawicą czy lewicą. Opowiadali się za kontynuacją, chociaż raczej ze strachu przed skokiem w nieznane, niż z miłości do Macrona. Głowa państwa pozostanie niepopularna, a dziś w szeregach „bloku Macrona” roi się od kandydatów do zastąpienia go. Ambicje są ogromne.
Dopiero na trzeciej pozycji znalazła się partia Le Pen i Bardelii. Paradoksalnie, jednocześnie zdobyto najwięcej mandatów w historii (143), ale o wyobrażonej władzy w kraju należy zapomnieć. Po ogłoszeniu wyników duet liderów nie był w stanie ukryć rozczarowania. Miny były nietęgie. Przemówienia słabe.
Wybory we Francji. Dlaczego Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen przegrało?
Tajemnica porażki RN? Frekwencja. To wysoka partycypacja w wyborach wywróciła przewidywania sondażowe. W I turze wzięło udział 59 proc. wyborców, w II turze zaś rekordowe – jak na Francję – niemal 67 proc. To zupełnie zmieniło rozkład głosów i mandatów. Nie można też ukrywać, że wygrała demokracja – ale to demokracja strachu. Znów udało się postraszyć wyborców rodziną Le Pen. Skądinąd słusznie, albowiem okazało się, że do parlamentu z szeregów RN kandydują neonaziści, ewidentni rasiści itp. Wystarczyło podsunąć kandydatom mikrofony, by przekonać się, że kadrowo partia nie była przygotowana do przejęcia władzy.
Zatrzymanie RN to jedno. Pytanie jednak, co teraz. Na pewno rozpocznie się proces budowania większości względnej przez lewicę. Chociaż politycy są tak różni, mimo wszystko rozsądek podpowiada im podjęcie próby sformowania rządu. Presja wyborców na to, aby się nie pokłócili, jest duża.
Czytaj też: Łatwo było krzyczeć „wolne media”, gdy zagrożenie miało twarz Jarosława Kaczyńskiego. Trudniej, gdy ma oblicze Google lub Mety
Rządy z większością względną przetestowali w ostatnich dwóch latach makroniści. To trudne, ale nie jest niemożliwe, chyba że powstanie większość gotowa obalić rząd. Do tego jednak potrzeba głosów skrajnej prawicy, a z nimi poza Ciottim i jego akolitami nikt nie chce współpracować. Tak czy inaczej, medialna uwaga przeniesie się do parlamentu.
Co wynik wyborów we Francji oznacza dla Polski?
Z naszego, polskiego punktu widzenia, ostateczny wynik wyborów należy ocenić jako umiarkowanie pozytywny. Nie zanosi się na radykalny zwrot w polityce zagranicznej ani polityce obronnej, które zapowiadał duet Le Pen – Bardella. Ich sympatie wobec Kremla są tajemnicą poliszynela. Francja na pewno zajmie się sobą, budowaniem większości, próbami jej utrzymania — niemniej raczej nie rozpocznie szkodliwej dla Kijowa polityki. Po raz kolejny uniknięto oddania skrajnej prawicy władzy. Jednak, jak to ujął jeden z polityków lewicy, „być może to nasza ostatnia szansa”. Ma rację.
Mimo zaskoczenia w niedzielę trudno nie zauważyć, że poparcie skrajnej prawicy, tak czy inaczej, rośnie. Pamiętajmy o tym.