Kaczyński ma obsesję na punkcie pieniędzy. Wylądował na ławie oskarżonych
Jarosław Kaczyński ma obsesję na punkcie partyjnych pieniędzy. To nie jest przypadek — Prawo i Sprawiedliwość powstało na przełomie 2000 i 2001 r., dokładnie w tym samym momencie, gdy wszedł w życie system finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Pomysłodawcą wypłaty milionów rocznie partiom, które osiągnęły najlepsze wyniki wyborcze, był ówczesny wiceprezes PiS Ludwik Dorn — przez lata jeden z najbliższych ludzi Jarosława Kaczyńskiego.
Gdy w latach 90. obaj działali w partii Porozumienie Centrum, jedną ze specjalności tej partii stało się — mówiąc najoględniej — żerowanie na państwowym majątku i twórcze przejmowanie go. Kaczyński nadawał temu uzasadnienie polityczne: "Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, tobyśmy nigdy niczego nie mieli" — powiedział w 1992 r. gdy PC było najsilniejsze.
Kaczyński zawsze uważał, że partie postkomunistyczne i liberalne mają podejrzaną przewagę finansową. W ten sposób rozgrzeszał własne żądze, by przytulić dla swej partii jak najwięcej państwowej kasy — nie chodziło mu wszak o własną sakiewkę, a o Sprawę. W tym myśleniu państwowe pieniądze miały mu zapewnić równą konkurencję na politycznym rynku.
Twórcy "Stanu Wyjątkowego" Andrzej Stankiewicz i Kamil Dziubka znają doskonale historię politycznego złodziejstwa w Polsce. Tak, złodzieje byli i są w każdej partii — tyle że kradli i kradną dla siebie i swych kolegów. Ale jeden tylko Kaczyński wzniósł dojenie publicznych pieniędzy na wyższy poziom — na początku lat 90. po prostu finansował z tego działalność partyjną.
Jego zaufany minister, a dziś prezes Narodowego Banku Polskiego z nadania PiS Adam Glapiński pomagał wtedy spółce Telegraf, która miała tworzyć imperium medialne Porozumienia Centrum — bo media to kolejna obsesja Kaczyńskiego. "Glapa" przeprowadził ustawę, która pozwalała uwłaszczać się na państwowych nieruchomościach firmom i fundacjom. Tak się złożyło, że skorzystała na tym akurat stworzona przez ludzi Kaczyńskiego Fundacja Prasowa "Solidarność", która przejęła grunty w centrum stolicy.
We wrześniu 1991 r. — tuż przed wyborami do Sejmu — fundacja, łamiąc własny statut, udzieliła pożyczki Porozumieniu Centrum w wysokości 8 mld starych złotych (800 tys. PLN).
Przytulanie państwowej kasy zaprowadziło prezesa na ławę oskarżonych. W 1993 r. prokurator przedstawił Kaczyńskiemu i dwóm jego kumplom z fundacji — Krzysztofowi Czabańskiemu i Sławomirowi Siwkowi — zarzuty działania na szkodę Fundacji. Pierwszy proces zakończył się w 1994 r. uniewinnieniem wszystkich oskarżonych. Po apelacji prokuratora w grudniu 1995 sąd wyrok uchylił i przekazał do ponownego rozpoznania. Sprawa została ostatecznie umorzona w roku 2000 akurat, gdy powstawał PiS. Ta decyzja pozwoliła Kaczyńskiemu na zachowanie nieformalnej kontroli nad przejętymi od państwa nieruchomościami warszawskimi. Słowem — prezes się uwłaszczył.
Kaczyński próbował się bawić w dewelopera. Zajmuje się tym prokuratura
Po latach z Fundacji Prasowej "Solidarność" wykluła się spółka Srebrna, która stała się zapleczem finansowym PiS. W ten sposób Glapiński nie tylko pozwolił swym towarzyszom na czele z Kaczyńskim uwłaszczyć się na państwowym majątku, ale także przetrwać chude lata w polityce. Kiedy bowiem PC było partią upadłą, a nie było jeszcze PiS, to grupa najwierniejszych druhów Kaczyńskiego po prostu miała etaty w Srebrnej. Pracowali tam m.in. Marek Suski, Adam Lipiński, Ludwik Dorn, a nawet sam Jarosław Kaczyński. Prezesem był Wojciech Jasiński, a w orbicie Srebrnej był także Lech Kaczyński.
Po dojściu do władzy w 2015 r. Kaczyński próbował się nawet bawić w dewelopera, planując budowę wieżowca z dwiema wieżami na działce Srebrnej — wielomilionowe dochody z wynajmu zapewniłyby mu gigantyczną przewagę finansową nad opozycją. A to cel jego życia — jest opętany wizją zdobywania pieniędzy na działalność partyjną.
Plan się nie udał, bo Kaczyński poróżnił się z austriackim mężem swej kuzynki, który miał budować wieżowiec dla Srebrnej. Gerald Birgfellner poróżnił się z Kaczyńskim o pieniądze. Doniósł na prezesa PiS do prokuratury, zarzucając mu oszustwo. Okazało się, że go nagrywał.
W tej sytuacji inwestycja za 1,3 mld zł — którą miały kredytować państwowe banki — nigdy się nie rozpoczęła.
Birgfellner to mąż skoligaconej z Kaczyńskim Karoliny Tomaszewskiej, która także była uczestniczką negocjacji. Kaczyński zawsze dbał o Tomaszewską. Podczas prac nad doktoratem w Wiedniu, Tomaszewska dostała pracę we frakcji PiS w Parlamencie Europejskim, asystowała też czterem europosłom PiS. Czyli w praktyce — miała wirtualny etat. — Byłem pod pewnym naciskiem moralnym ze strony tej części rodziny, bo oni się tu sprowadzili, kupili sobie tu dom, a ten Austriak doszedł chyba do wniosku, że będzie z tej inwestycji po prostu żył, i to dobrze — mówił prezes PiS, tłumacząc się z afery. Czy dwie wieże miały symbolizować obu braci? Kaczyński sugeruje, że grano na tej jego czułej strunie. — Propozycje, by były tam litery JK czy LK, rzeczywiście padały, ale zdecydowanie je odrzucałem — stwierdził.
Jak się skończyło śledztwo w tej sprawie za rządów PiS? Nie dziwota — odmowa wszczęcia. Nie znalazł się odważny prokurator, żeby w tym pogrzebać — wyrazisty dowód na skundlenie prokuratury za rządów Ziobry. Prokuratorka Renata Śpiewak nawet nie przesłuchała Kaczyńskiego.
Mogłoby się wydawać, że w swej egzegezie dotyczącej miłości prezesa do państwowej gotówki sięgnęliśmy za daleko i grzebiemy za głęboko. Ale gdzieżby. Jeśli przypomnimy sobie, że adwokatem Birgfellnera był Roman Giertych, to znaczy, że sprawy są jak najbardziej aktualne. Oto już po wyborczej porażce PiS i utworzeniu rządu KO/3D/Lewica — który przejął kontrolę nad prokuraturą — sprawa "dwóch wież" wróciła na prokuratorski ruszt. Swoją drogą, szanowni prokuratorzy, jakie to przewidywalne, że zajmujecie się Kaczyńskim dopiero wtedy, gdy nie boicie się nim zajmować. Potwierdzacie nasze teorie o skundleniu.
Widmo bankructwa zajrzało Kaczyńskiemu w oczy. W tej sytuacji zdecydował się na brawurową decyzję
Ale jeszcze zanim Kaczyński odwiedzi prokuraturę w sprawie "dwóch wież" czeka go przeprawa w sprawie subwencji budżetowej — czyli milionów z budżetu państwa, które co roku otrzymuje PiS na podstawie przepisów wylansowanych przez Dorna.
Dzięki kasie z budżetu odłożonej w latach 2001-2005, PiS mogło jesienią 2005 wygrać podwójne wybory — prezydenckie i parlamentarne — przejmując pełną władzę w kraju. Podobnie — przetrwanie w opozycji w latach 2007-15 było możliwe tylko dzięki przelewom z budżetu państwa.
Latami żył Kaczyński w ciągłym poczuciu zagrożenia, że System mu te pieniądze zabierze, skazując PiS na bankructwo i niebyt. W panikę po raz pierwszy wpadł jako premier w 2007 r., gdy z powodu prostych błędów księgowych, Państwowa Komisja Wyborcza odrzuciła roczne sprawozdanie finansowe PiS, co groziło partii karnym odebraniem subwencji. Widmo bankructwa zajrzało Kaczyńskiemu w oczy. W tej sytuacji zdecydował się na brawurową decyzję — zgodził się na przyspieszone wybory. Zaryzykował utratę władzy tylko po to, aby ochronić partyjną kasę, bo każde nowe wybory kasują toczące się postępowania w sprawie rozliczeń.
Jak się potem okazało — Sąd Najwyższy uchylił decyzję PKW, więc Kaczyński, idąc na wybory, popełnił błąd. Stracił władzę na długie 8 lat.
Po zwycięstwie PiS w 2015 r. znów pełną parą ruszyło pompowanie publicznych pieniędzy do partyjnych i religijnych organizacji bliskich PiS. Wszystkie Wille Plus, Red is Bad, pieniądze dla Rydzyka, Bąkiewicza i dla prawicowych mediów — to było tworzenie sieci poparcia dla PiS poprzez pokątne finansowanie organizacji prawicowych oraz środowisk, które Kaczyński chciał przekupić. To wszystko miało zapewnić władzy PiS wieczyste trwanie w oparciu o organizacje wspierane z publicznych pieniędzy i realizujące linię polityczną narzucaną przez Kaczyńskiego.
Próbował też prezes włączyć instytucje publiczne do pomocy PiS. W kampaniach wyborczych spółki skarbu państwa finansowały kampanie promocyjne tożsame z hasłami PiS — tak było choćby rok temu podczas referendum, połączonego z wyborami.
Tajemniczy list Kaczyńskiego do Ziobry. Znalazła go prokuratura
Opływając w gotówkę — otrzymywaną od państwa legalnie i wyciąganą pokątnie — Kaczyński był jednocześnie niebywale skąpy. To było skąpstwo polityczne — nigdy nie dał złamanego grosza z subwencji swym koalicjantom, czyli Porozumieniu Jarosława Gowina oraz Suwerennej Polsce Zbigniewa Ziobry. Wielokrotnie ich oszukał, obiecując, że się podziałkuje — i nigdy tego nie zrobił. To się trzyma kupy w logice Kaczyńskiego. Chciał Gowina i Ziobrę finansowo trzymać za twarze, bo bez własnej gotówki byli całkowicie zależni od PiS. A zatem starając się przed każdymi wyborami sejmowymi o jedność — by Ziobro i Gowin nie odbierali mu głosów — obiecywał im, że po wyborach wprowadzi przepisy umożliwiające przekazywanie przez PiS części subwencji Porozumieniu i Suwerennej Polsce jako swym koalicjantom. A po wygranej koalicjantów szantażował i rozbijał ani myśląc o tym, by rzucić im datki do skarbonek.
W tej sytuacji Ziobro — jako naśladowca Kaczyńskiego — postanowił zrobić to, co w latach 90. robił prezes. Czyli ordynarnie zaczął podbierać kasę z Funduszu Sprawiedliwości, który miał pomagać ofiarom przestępstw i podlegał mu jako ministrowi. W 2017 r. specjalnie zmienił przepisy, aby móc dowolnie i bez ograniczeń kuglować kasą ofiar.
Już wtedy Kaczyński musiał wiedzieć, czemu służy ta zmiana. Przed wyborami w 2019 r. wysłał do Ziobry list. Znalazła go prokuratura, dokonując przeszukań u Marcina Romanowskiego.
"Zwracam się do Pana Ministra o natychmiastowe zakazanie kandydatom Solidarnej Polski korzystania z Funduszu Sprawiedliwości w trakcie kampanii wyborczej i jednocześnie zakazanie osobie odpowiedzialnej za dysponowanie środkami Funduszu przekazywania jakichkolwiek sum w trakcie kampanii lub też formułowania zobowiązań dotyczących przekazywania takich sum w przyszłości. Zwracam uwagę Pana Ministra, że przypadki, o których już w tej chwili mówi się w środowiskach naszej koalicji, o ile są prawdziwe, mogą przynieść fatalne skutki zarówno z punktu widzenia przebiegu kampanii, jak i ze względów związanych z jej rozliczeniem przed Państwową Komisją Wyborczą. Zmuszony jestem też stwierdzić, że w razie niezastosowania się do sformułowanego w piśmie zalecenia, pełna odpowiedzialność polityczna, a najprawdopodobniej także w innych wymiarach, będzie spoczywała na Panu."
To pokazuje, że prezes PiS wiedział o przewałach. I nic z tym nie zrobił, bo przed zeszłorocznymi wyborami parlamentarnymi ziobryści wydawali jeszcze więcej kasy, a Kaczyński publicznie bronił cnoty Funduszu Sprawiedliwości.
Kaczyński przekonuje, że jego list do Ziobry był tak naprawdę listem do Prokuratora Generalnego — czyli był de facto doniesieniem do prokuratury. To bzdura. Nie pisze się tak do Prokuratora Generalnego: "pełna odpowiedzialność polityczna, a najprawdopodobniej także w innych wymiarach, będzie spoczywała na Panu". Tak nie pisze się do instytucji, tak pisze się do człowieka.
Poza tym, gdyby to było doniesienie do prokuratury, to Kaczyński powinien dostać informację, czy sprawa została wszczęta, czy nie. Nic o tym nie wspomina.
I wreszcie — skoro doniesienie na Romanowskiego ("osoba odpowiedzialna za dysponowanie środkami Funduszu") trafiło do niego samego, znaczy to, że Ziobro dokonał przecieku do potencjalnego przestępcy.
Prezesie, nadal twierdzisz, że poinformowałeś Prokuratora Generalnego?
Czy PiS straci miliony z budżetu? Twórcy "Stanu Wyjątkowego" pokazują, jak Kaczyński zablokuje taką decyzję
Minister sprawiedliwości Adam Bodnar zwrócił się do Państwowej Komisji Wyborczej, by zbadała, czy wydawanie pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwości było zgodne z przepisami kodeksu wyborczego. Jednym słowem — Bodnar chce, żeby PKW odrzuciła sprawozdania finansowe PiS i pozbawiła tę partię za karę pieniędzy z budżetu państwa. Sprawdziliśmy. Wygląda to mało realnie. Sprawozdanie wyborcze Zjednoczonej Prawicy za rok 2019 zostało już dawno przez PKW przyjęte. Nie ma formuły prawnej, by do niego wrócić i odebrać Kaczyńskiemu karnie kilkadziesiąt milionów — nawet jeśli dziś wiemy, że ziobryści łamali prawo finansując swe kampanie ze środków Funduszu Sprawiedliwości. Inaczej jest ze sprawozdaniem wyborczym za 2023 r. — w tej sprawie PKW dopiero będzie obradować. I jak znamy temperamenty niektórych jej członków z nadania nowej władzy — takich jak Ryszard Kalisz, były minister prezydenta Kwaśniewskiego — to będzie ostro.
Twórcy "Stanu Wyjątkowego" stawiają jednak rupie przeciwko orzechom, że Kaczyńskiemu wałki ziobrystów ujdą płazem. Przepisy są bowiem takie, że od decyzji PKW można się odwołać do Sądu Najwyższego. Kierując się — jak wspomnieliśmy — obsesją utraty kasy, zaraz po dojściu do władzy prezes zmienił Sąd Najwyższy, tworząc w nim nową Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, której przekazał m. in. kompetencje rozstrzygania odwołań partii od decyzji PKW. W izbie tej dominują tzw. neosędziowie lojalni wobec PiS. To właśnie tu m.in. zapadły orzeczenia, dowodzące, że Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik wciąż są posłami, mimo prawomocnych wyroków karnych, które zaprowadziły ich za kraty.
Co chcemy powiedzieć? Chcemy powiedzieć, że neosędziowie z Izby Kontroli zawsze zrobią to, co do nich należy. Z drugiej w PiS krążą słuchy o tym, że partia na jesieni zmieni nazwę na Biało-Czerwoni — a to może być przygotowanie nawet nie do zmiany nazwy, tylko do awaryjnego powołania całkiem nowej partii, jeśli coś pójdzie nie tak z karami PKW.
Inna rzecz, że zmiana nazwy nie pomoże na toczącą coraz wyraźniej PiS przypadłość — niesubordynację w szeregach.
Po utracie władzy na Podlasiu, gdzie prominentni radni przeszli na stronę KO i 3D, Kaczyński właśnie odebrał kolejną lekcję. Po pięciu głosowaniach, w których radni PiS z sejmiku małopolskiego nie wybrali na marszałka regionu prezesowskiego pupilka Łukasza Kmity, Kaczyński musiał się wycofać jak niepyszny. A wszak wydawało się, że to formalność — w sejmiku małopolskim PiS ma samodzielną większość.
Przeciwko Kmicie głosowało w tajnych głosowaniach czterech radnych: prezydencki minister Piotr Ćwik, marszałek województwa poprzedniej kadencji Witold Kozłowski, były wicemarszałek Łukasza Smółka i Józef Gawron, uważany przez Nowogrodzką za prowodyra buntu.
Ćwika i Kozłowskiego Kaczyński w furii nawet zawiesił. I odgrażał się buntownikom: "Z pewnego rodzaju ludźmi, dla których udział w działalności politycznej jest wyłącznie poszukiwaniem własnych interesów, nie da się współpracować. Oni muszą stać się czasem przeszłym w naszej partii. Czas takich ludzi wyeliminować".
Tak ich chłop wyeliminował, że po pięciu porażkach Kmity musiał się zgodzić na Smółkę jako marszałka, zaś Kozłowskiego jako wice — czyli panowie zamienili się miejscami. Prezesie, kiedy odwiesisz Kozłowskiego? Boś kilka dni temu ukarał go za "zdradę", a teraz dajesz posadę.
Partia jest w szoku, jak można rozgrywać prezesa. Kaczyński przestał być wszechmocny
Zachowanie Kaczyńskiego wywołało ferment w PiS. Partia jest w szoku, jak można prezesa rozgrywać. Najmocniej zareagował jeden z liderów PiS w Senacie Marek Pęk:
"Gorzki jest smak tego "zwycięstwa". Po raz kolejny grupa przyspawana do stołków nie wykonała decyzji Prezesa PiS. Kilku ludzi zawdzięczających swoje mandaty partii było gotowych przejść na drugą stronę lub doprowadzić do powtórnych wyborów, tylko dla swoich osobistych korzyści. Bez znaczenia okazało się dla nich zdanie kierownictwa i ponad 20 parlamentarzystów z regionu. Nikt im nie będzie dyktował co mają robić. Po tym wszystkim nastąpił nagły zwrot akcji i w ciągu kilku godzin odtworzono w zarządzie stary krytykowany "układ" na czele z sympatyczniejszą twarzą Ł. Smółki i W. Kozłowskim w zarządzie. Będzie po staremu. Panuje powszechna radość. Umarł król niech żyje król. A jednak król jest nagi — mamy w PiS coraz większy kryzys przywództwa, lojalności i elementarnej przyzwoitości. Partia jest skłócona, po raz kolejny okazuje się, że aby wysoko awansować trzeba ostro się postawić, a nawet zdradzić. Uczciwi i lojalni znowu zostali wykorzystani do bezowocnej walki i teraz stoją z boku i kolejny raz zastanawiają się po co to wszystko było..."
Prezes nadal uważa, iż partyjna pięść jest kluczem w zarządzaniu. Przestał rozumieć, że nie jest już wszechmocny i wielu terenowych działaczy PiS po prostu go olewa. Radni wiedzą, że przed kolejnymi wyborami samorządowymi w 2029 r. 75-letni dziś Kaczyński nie będzie miał już tak dużo do powiedzenia — prawica na pewno do tego czasu ulegnie przebudowie.
Nie dziwota, że ci, którzy myślą o zastąpieniu Kaczyńskiego patrzyli, jak prezes radzi sobie z buntem. Milczał Mateusz Morawiecki, który dotąd wspierał Kmitę, milczała Beata Szydło, której blisko było do buntowników. Czekają przyczajeni.
Dziennikarze "Stanu Wyjątkowego" widzieli projekt ustawy o związkach partnerskich. Wiemy, na jakich warunkach PSL go poprze
Swoją drogą, także koalicja 15 października poniosła w Małopolsce klęskę. Negocjowali z Kozłowskim, który w zamian za posadę marszałka gotów był wyprowadzić grupę radnych PiS i rządzić z Koalicją Obywatelską i 3D — tyle, że władze KO kręciły nosem na ten układ.
W wyborach marszałkowskich startował nawet kandydat PSL, wojewoda małopolski Krzysztof Jan Klęczar. Zabrakło mu raptem jednego głosu, przy czym prawdopodobnie nie zagłosowali za nim wszyscy radni KO. To pokazuje, że napięcia koalicyjne z centrali zeszły już dużo niżej.
Jest jednak szansa na zażegnanie poważnego koalicyjnego starcia — o związki partnerskie. Dziennikarze "Stanu Wyjątkowego" widzieli projekt ustawy w tej sprawie, przygotowany przez ministrę do spraw równości Katarzynę Kotulę (Lewica).
Kotula proponuje ustawę, która praktycznie zrównałaby związki partnerskie z małżeństwami cywilnymi, obejmując zarówno pary jednopłciowe, jak i heteroseksualne. W jej wersji ustawy przewidziane są: uroczystość zawierania związku w Urzędzie Stanu Cywilnego, zmiana nazwiska, wspólnota majątkowa, dziedziczenie, prawo do informacji medycznej oraz możliwość przysposobienia dzieci (czyli uznanie przez partnera za własne biologicznych dzieci jego partnera) i pieczy zastępczej (czasowe zastępowanie rodzica w opiece nad dzieckiem).
Platforma Obywatelska przez lata zmieniła swoje stanowisko w kwestiach światopoglądowych i dziś swobodnie może poprzeć projekt Lewicy. Tyle, że PSL pozostało przy konserwatywnych wartościach, a ludowcy nie zgadzają się na "maksimum" zaproponowane przez Kotulę. Co ciekawe, najbardziej konserwatywni posłowie PSL to byli politycy Platformy, którzy opuścili partię po jej przesunięciu na lewo, tacy jak Marek Biernacki, Ireneusz Raś, czy Jan Filip Libicki.
Klub PSL liczy 31 posłów, a cała koalicja ma 248 posłów. Wszystkie pozostałe ugrupowania koalicyjne popierają związki partnerskie, więc wystarczy przekonać połowę ludowców, aby ustawa została przyjęta. Jest to możliwe, pod warunkiem że Kotula zaakceptuje zmiany proponowane przez Władysława Kosiniaka-Kamysza, takie jak rezygnacja z ceremonii w USC, brak możliwości zmiany nazwiska partnera oraz wykluczenie przysposobienia dzieci i pieczy zastępczej.
Kosiniak-Kamysz długo sprzeciwiał się związkom partnerskim, szczególnie po trudnych doświadczeniach z eurowyborów w 2019 r., kiedy PSL startowało wspólnie z Platformą i Lewicą, a PiS prowadziło kampanię przeciwko mniejszościom LGBT. "Tęczowy Władek" to jedno z łagodniejszych określeń, które miały podważyć jego wiarygodność na konserwatywnej wsi.
Teraz jednak Kosiniak-Kamysz powoli zmienia zdanie na temat związków partnerskich, głównie pod wpływem swojej drugiej żony Pauliny, która ma bardzo liberalne poglądy obyczajowe. — Moje pokolenie 30-latków nie rozumie sporu o związki partnerskie. Państwo powinno ułatwiać nam życie, a nie utrudniać. Jeśli para żyje ze sobą 50 lat, to dlaczego nie mają po sobie dziedziczyć? – mówiła cztery lata temu, kiedy jej mąż kandydował w wyborach prezydenckich.
Kosiniak-Kamysz jest gotów poprzeć ustawę w minimalnej wersji, aby jak najmniej ludowców zagłosowało przeciw. Jest świadomy, że kilkunastu posłów PSL nie zaakceptuje żadnych liberalnych zmian światopoglądowych w prawie, a nie chce zbyt głębokiego podziału. Wie też jednak, że zbuntowani nie będą oni w stanie wraz z PiS i Konfederacją zablokować ustawy o związkach partnerskich w Sejmie.
Jak słyszymy w PSL: "Władek dojrzał do tego, żeby zrobić mały krok naprzód".
"Stan Wyjątkowy". Wszystkie odcinki podcastu znajdują się na poniższej liście:
.