• Od początku kryzysu na granicy, czyli od połowy 2021 r., poszkodowanych i rannych zostało 81 żołnierzy. Jednak aż 50 z nich odniosło obrażenia tylko od początku obecnego roku. Co więcej, 70 proc. z tej liczby zostało poszkodowanych w okolicach Dubicz Cerkiewnych
  • Z policji i Straży Granicznej otrzymaliśmy dodatkowo informacje, że od początku kryzysu rannych zostało siedmiu policjantów i 13 strażników granicznych. Daje to ogólną sumę 101 poszkodowanych polskich funkcjonariuszy
  • — Prosty żołnierz to nie prawnik i nie będzie czekał, aż dostanie znowu czymś w łeb. Chłopaki strzelali ostrzegawczo i na postrach, żeby wywrzeć presję psychologiczną, poza tym sami działali w dużym stresie. Sam nie wiem, jak bym zareagował, wiedząc, że kilku kumpli wcześniej oberwało — mówi doświadczony żołnierz
  • Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

Na początku czerwca opublikowaliśmy artykuł, w którym ujawniliśmy, że 25 marca doszło na polsko-białoruskiej granicy do incydentu, w trakcie którego polscy żołnierze oddawali strzały wobec próbujących sforsować płot migrantów. Ministerstwo Obrony Narodowej potwierdziło, że od strony Białorusi próbowało wedrzeć się do Polski kilkadziesiąt osób uzbrojonych w niebezpieczne narzędzie i lewarki.

Kilka dni po tym zajściu żołnierze, którzy oddawali strzały, zostali zakuci w kajdanki przez Żandarmerię Wojskową. Departament wojskowy prokuratury postawił im zarzuty przekroczenia uprawnień i narażenia na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.

Niedługo potem "Gazeta Wyborcza" opisała 125-sekundowy film z monitoringu Straży Granicznej, z którego może wynikać, że żołnierze strzelali w sytuacji niezagrażającej ich życiu, bo w dwóch miejscach jednocześnie dopiero dochodziło do rozgięcia prętów płotu i gromadziły się tam grupy gotowe do przejścia. Dodatkowo żołnierze mieli strzelać w sposób, który miał zagrażać ich kolegom.

W tym samym czasie, w którym dowiadywaliśmy się, że żołnierze stwarzali zagrożenie dla swoich kolegów, prokuratura uchyliła wobec nich środki zapobiegawcze – zdecydowano o ich powrocie do służby, co wiąże się z wydaniem broni, oraz zwrócono im pełne uposażenie, którego nie dostawali w warunkach zawieszenia.

Wszystkie te wydarzenia wywołały lawinę reakcji ze strony żołnierzy służących na granicy. Wypowiedzieli się już wszyscy — dowódcy, prokuratorzy, eksperci i politycy, tylko nie sami żołnierze. Relacje tych, którzy pełnią służbę na "pasku", boleśnie zderzają się z opiniami oficjeli. Oddajemy głos im, a także ich żonom, które w tej układance okazują się ważnym elementem.

Rozmawialiśmy zarówno z kolegami zatrzymanych żołnierzy, jak i z żołnierzami z innych służących na granicy jednostek. Ze względu na ich bezpieczeństwo w większości przypadków nie informujemy, z których konkretnie jednostek pochodzą.

— Sprawa zatrzymania żołnierzy przez żandarmerię jest badana przez prokuraturę. Jeśli coś było nie tak, sąd ich skaże, jeśli nie, sprawa się rozejdzie. Ale po waszym tekście tego, co się dzieje na granicy, już nie da się zatrzymać. Szambo wybiło. Nareszcie. Po trzech latach coś się w końcu ruszyło. Zobaczymy, czy to będą tylko polityczne obiecanki, czy naprawdę nasza sytuacja na granicy się poprawi. Zastanawia nas jednak, czy politycy nie mogli wcześniej się tym zająć, czy musiał zginąć żołnierz — pyta doświadczony podoficer.

Podaje też przykład, jak wolno wdrażane są jakiekolwiek zmiany. — Na "pasek" jedzie dziewczyna z dobrowolnej służby. Młody żołnierz, ale na granicy spędziła już dziesięć miesięcy. Tym razem zadzwoniła do mnie i mówi, że ma tylko jeden mundur. Drugiego, na zmianę, Wojskowy Oddział Gospodarczy jej nie wydał. Rozumiesz, dziewczyna już stoi na "pasku" i na trzy tygodnie ma tylko jeden mundur? Tym żołnierzom nie ma się co dziwić, bo im siada psycha.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Nie wiem, co bym zrobił, gdyby kumple wcześniej oberwali

Żołnierze, z którymi rozmawialiśmy, zwracają uwagę na kontekst użycia broni na granicy, czyli potrzebę wzięcia pod uwagę czynnika stresu wywieranego na zwykle młodych, niewyszkolonych żołnierzy.

— Prosty żołnierz to nie prawnik i nie będzie czekał, aż dostanie znowu czymś w łeb. Chłopaki strzelali ostrzegawczo i na postrach, żeby wywrzeć presję psychologiczną, poza tym sami działali w dużym stresie. Sam nie wiem, jak bym zareagował, wiedząc, że kilku kumpli wcześniej oberwało — mówi znacznie bardziej doświadczony żołnierz.

— Co do tamtej sytuacji, gdzie żołnierze oddawali strzały, powiem jeszcze, że nie wiadomo było później, jak się zachować — słyszymy. — Czy ryzykować otwarcie ognia ostrzegawczego i ewentualnie przekroczyć uprawnienia, czy też nic nie robić i mieć postępowanie za niedopełnienie obowiązków służbowych. Co do strzelania wartowniczego i służby wartowniczej, w wojsku są tabele posterunków, gdzie jasno określone są zasady działania na danym posterunku — co żołnierzowi wolno, a czego nie wolno, jak ma działać. Tutaj takowej stricte służby nie pełnimy. Dochodzi stres, informacje o rannych kolegach. I teraz nie wiesz, czy dostaniesz gazem, z procy, a może nożem albo, za przeproszeniem, gównem w twarz.

Policyjni instruktorzy przeprowadzają szkolenie taktyczne dla żołnierzy i funkcjonariuszy Straży Granicznej chroniących granicę z Białorusią w Dubiczach Cerkiewnych Artur Reszko / PAP
Policyjni instruktorzy przeprowadzają szkolenie taktyczne dla żołnierzy i funkcjonariuszy Straży Granicznej chroniących granicę z Białorusią w Dubiczach Cerkiewnych

Ponad stu poszkodowanych

Naszych rozmówców oburzyły płynące z różnych źródeł słowa o braku zagrożenia wobec ich kolegów tamtego marcowego dnia.

— Nie było zagrożenia... Ale jak wcześniej jeden z żołnierzy dostał w policzek dzidą, dwóm połamali ręce, jednemu uszkodzili czaszkę, to wszystko jest OK. Bo to przecież biedni cywile, którzy chcą tylko do Europy. Najlepiej byłoby postawić prokuratorów na "pasek", żeby sami się przekonali, jak to jest — słyszymy.

I jeszcze jedna opinia: — Najlepszy jest tekst, że nie doszło do bezpośredniego kontaktu z nacierającymi. Kiedyś na służbie wartowniczej nie można było dopuścić do zbliżenia się osoby postronnej. Zresztą strzelanie wartownicze uczy tego samego. Wystarczy sprawdzić warunki strzelania. Tak nas szkolą, więc tak działamy — słyszymy.

— Może niech MON poda informacje, ilu żołnierzy zostało poszkodowanych w ciągu paru miesięcy na odcinku Dubicze Cerkiewne [rejon, w którym doszło do strzałów na granicy 25 marca oraz w którym został ugodzony sierż. Mateusz Sitek – red.]. A może MON nic nie wie, bo to już chyba standard w tej instytucji — proponują zirytowani żołnierze.

Idąc za ich propozycją, zwróciliśmy się do resortu obrony z prośbą o te informacje.

Resort odpowiedział, że od początku kryzysu na granicy, czyli od połowy 2021 r., poszkodowanych i rannych zostało 81 żołnierzy. Jednak aż 50 z nich odniosło obrażenia tylko od początku obecnego roku. Co więcej, 70 proc. z tej liczby zostało poszkodowanych właśnie w okolicach Dubicz Cerkiewnych.

Z policji i Straży Granicznej otrzymaliśmy dodatkowo informacje, że od początku kryzysu rannych zostało siedmiu policjantów i 13 strażników granicznych. Daje to ogólną sumę 101 poszkodowanych polskich funkcjonariuszy.

Granica RP Tomasz Waszczuk / PAP
Granica RP

Wychodzi nam, że lepiej się odsunąć

Żołnierze opowiadają nam, jaki wpływ na ich pracę na granicy mają informacje o kolejnych rannych kolegach, ale także zakucie w kajdanki ich kolegów przez żandarmerię oraz zabicie przez migranta 21-letniego sierżanta Mateusza Sitka.

— Sprawa z żołnierzem, który zmarł, i z żołnierzami, którzy zostali zakuci w kajdanki, to się odbija na naszej kondycji psychicznej. Dają nam środki i wyposażenie na "pasek", ale obawiamy się użycia tego, bo to się wiąże z większymi lub mniejszymi konsekwencjami wobec nas. Ci dowódcy, którzy są tu bezpośrednio na miejscu, są za nami. Problemy zaczynają się wyżej — mówią.

— Codziennie spotykamy się z agresją z drugiej strony. Nie ma jednego dnia, żeby w którymś miejscu nie było próby przejścia, a przy takiej próbie zawsze jest albo proca, albo kamienie, a nawet mają już gaz. Wtedy albo zasłaniamy się tarczą, albo używamy gazu i tyle. Mamy broń i inne środki, ale non stop siedzi nam w tyle głowy, że ktoś nam spuści na głowę żandarmerię. No to wychodzi nam, że lepiej nam się odsunąć — dodają.

Motywacja leci na twarz

Żołnierze opowiadają też o morale, które — jak twierdzą — staje się dramatycznie niskie.

— U nas wielkiego obniżenia morale nie ma, bo i tak jest niskie. Ci, którzy tam są, dają radę i nie narzekają, natomiast problem jest ze znalezieniem chętnych na wyjazd na trzy miesiące — mówi żołnierz.

— Ci, którzy kumają odpowiedzialność, nie chcą jeździć. Więcej jedzie tych, którzy są łasi na kasę. Z batalionu [do wiadomości redakcji] trzy czwarte chłopaków przed wyjazdem przyniosło L4 — dodaje inny.

O tarciach pomiędzy różnymi formacjami na granicy słyszymy od wielu miesięcy. Najwięcej złej krwi jest pomiędzy wojskiem a Strażą Graniczną. Jednak poczucie niesprawiedliwości wśród żołnierzy odnosi się także do innych formacji. — Żołnierze na obozowiskach są upchani w namioty, a policja śpi w agroturystykach. Czy ona jest lepsza? Patrole ograniczają się do przejażdżki radiowozem, a my po 12 godzin jesteśmy w lesie pod płachtą. Byłem na misjach i w różnych amerykańskich bazach, i jakoś nie było wyróżniania. Granica jest już trzy lata. Rozumiem oficerów policji, ale reszta? Jedzenie w stołówkach zbiorczych i kwaterunek różni się od agroturystyki, a podatnik płaci.

— Żołnierze są, delikatnie mówiąc, wk******* za chłopaka, co zginął, ale nadal boją się prokuratury i żandarmerii. Myśleli, że coś się zmieni, ruszy, i czekają na dalszy rozwój sytuacji. Czy w końcu ktoś ogarnie ten bajzel, czy nadal będzie, jak było?

Jeżeli prokurator i sąd dowalą chłopakom, będzie tylko gorzej, morale padnie na twarz. Wtedy, nie wiem, jedynie prezydent będzie mógł się wykazać i ich ułaskawić. Najgorsze jest to, że sprawa jest polityczna. Jedni obwiniają drugich, a syf na granicy trwa już trzeci rok. Był czas reagować, zmieniać przepisy, dostosować się do sytuacji, ale oczywiście wszystko było dobrze dopóty, dopóki szambo nie wybiło.

Straż Graniczna przy granicy z Białorusią w miejscowości Ozierany Wielkie Paweł Supernak / PAP
Straż Graniczna przy granicy z Białorusią w miejscowości Ozierany Wielkie

Dodatkowo słyszymy o problemie żołnierzy młodych, nieobeznanych ze specyfiką służby, a co dopiero sytuacji kryzysowych.

— My obstawiamy kierunek Dubicze Cerkiewne — mówi nam doświadczony żołnierz. — Trzeba zacząć od tego, kto tam jest wysyłany. Nasz batalion nie jest ani do końca sformowany, ani certyfikowany. Mamy bardzo dużo świeżych żołnierzy, prosto z cywila. To są w większości ludzie z przypadku. Efekt jest taki, że na granicy lądują ludzie bez żadnego doświadczenia i nieprzeszkoleni do działań prewencyjnych, a właśnie to mamy tu robić.

Rodzina jako dodatek do służby

Do spadku motywacji dokłada się według naszych rozmówców chaos z przetrzymywaniem żołnierzy w rejonie granicy ponad planowane tury. To przekłada się według nich na przemęczenie i napięcia w rodzinach.

— Sam spędziłem w tamtym roku trzy miesiące na WZZ Podlasie [Wojskowe Zgrupowanie Zadaniowe Podlasie, które zajmuje się kryzysem na granicy z Białorusią — red.] i ponad trzy na kursach. Ale z tego, co wiem, te 200 dni na "pasku" to standard dla żołnierzy. Niektórzy spędzili tam ponad pół roku — mówi żołnierz.

Następna relacja: — Pamiętam, jak chłopaków ze Świętoszowa przysłali do nas na dwa tygodnie, a spędzili na granicy kilka miesięcy.

I jeszcze jedna: — Nie mamy nic przeciwko jeżdżeniu na granicę, ale potrzebujemy co jakiś czas po prostu odpocząć. A nasza brygada jest już do granic możliwości wyczerpana.

I kolejna: — Zmiany były dwutygodniowe, ale teraz nasz dowódca zażyczył sobie, żeby były trzytygodniowe. Wcześniej to wyglądało tak, że żołnierz przynajmniej jechał na pewien czas do domu, ale teraz po powrocie z "paska" wraca prosto do jednostki.

— Jeżeli jeździmy w konkretnych terminach, to potrzebujemy jasnych deklaracji, że te terminy zostaną dotrzymane — konkretyzują problem żołnierze. – Rozumiemy charakter tej służby, ale z kolei dowódcy muszą rozumieć, że aby ta służba odbywała się dobrze, to musimy mieć komfort psychiczny i uregulowane życie prywatne. Pojechaliśmy na granicę na dwa tygodnie, a zostaliśmy na cztery. Na ten dodatkowy czas jeden z nas miał zaplanowany własny ślub, drugi chrzest dziecka, a jeszcze inny miał wieźć na chemoterapię do szpitala matkę chorą na raka.

— Wiadomo, kasa się zgadza, ale rodziny rozpadają się jak domki z kart. Śmiejemy się, że MON powinno pomyśleć o funduszu alimentacyjnym dla żołnierzy — słyszymy.

— Idzie sezon urlopowy. U nas w jednostce już zapowiedziano, że rotacje będą trwały nie dwa, tylko trzy tygodnie. W dodatku minister Kosiniak-Kamysz zapowiedział zwiększenie liczebności wojska na granicy. Ciekawe, skąd on weźmie żołnierzy — zastawia się nasz rozmówca.

Swoją perspektywę przedstawiają nam też żony żołnierzy. Ich relacje są szczególnie poruszające: — Żołnierze nie mają spokojnej głowy. Ich rodziny również. Jak mój mąż pojechał na granicę, miał jechać na tydzień, co tydzień mówili, że za tydzień, finalnie zjechał po miesiącu. Byłam w okresie otwierania firmy, pracując jednocześnie na etacie. Znalezienie niani na cito graniczyło z cudem, ale udało się znacznym kosztem finansowym, pogodzenie w pojedynkę z dnia na dzień pracy na etacie, pracy w firmie, wychowania dzieci i prowadzenia domu jest bardzo wyczerpujące. I to nawet nie chodzi o to, że miesiąc. Ale wiedząc od początku, mogłam sobie to poukładać spokojnie, bez stresu, bez nieprzespanych nocy, bez krwotoków z nosa ze zmęczenia.

Z relacji kobiet wynika, że szczególnym problemem są dzieci: — Mamy za sobą niejeden długi poligon, również wielomiesięczne misje, ale kiedy z tygodnia na tydzień obiecuje się dzieciom, że tata wróci za tydzień, po czym nie wraca i znów słyszymy o kolejnych dniach czy tygodniach, to niestety dzieci okropnie to znoszą. Zamykają się w sobie, mają problemy ze snem, skupieniem, widocznie je to przytłacza, różnie odreagowują emocje, nawet w szkole nauczyciele wiedzą, kiedy taty nie ma "planowo", a kiedy coś jest nie tak. Takie puste obietnice powodują, że dzieci tracą zaufanie do rodzica, tracą poczucie bezpieczeństwa, boją się znów zaufać, obawiają każdego kolejnego wyjazdu, tracą więź, bo czują się oszukane, u nas skończyło się to psychologiem, a ile jest dzieci, które takiej profesjonalnej pomocy nie otrzymają? Później ciężko to nadrobić.

Finały takiego życia są często dramatyczne. Żona żołnierza: — Kolega męża ma niepełnosprawne dziecko, ciągłe nieplanowane, przedłużane rozjazdy i pozostawienie kobiety samej niestety spowodowało rozpad ich małżeństwa, sprzedali dom, który niedawno kupili, i nie wygląda na to, aby mieli do siebie wrócić. Takich rodzin jest znacznie więcej i dobrze, że wreszcie ktoś o tym mówi, choć "u góry" sztuka jest sztuka, nieważne jakim kosztem.

Wracamy do żołnierzy i pytamy ich, jak ogarnąć ten problem: — A cholera wie, jak to ogarnąć — odpowiadają. — Politycy stawiają cele polityczne, generalicja realizuje je w zamian za stołki i gwiazdki. Jak powiedział nam jeden generał: rodzina to tylko dodatek do służby. Mentalnie nadal mamy Układ Warszawski i Ludowe Wojsko Polskie.

Żołnierze w bazie wojskowej przy granicy polsko-białoruskiej w Jaryłówce Michał Zieliński / PAP
Żołnierze w bazie wojskowej przy granicy polsko-białoruskiej w Jaryłówce

Przyzwolenie na traktowanie nas jak szmaciarzy

W wielu wypowiedziach emocje biorą górę. Komentując kwestię zagrożenia na granicy, wysłali nam film z YouTube, który – jak nam powiedzieli – od paru dni rozsyłają sobie wszyscy "na pasku". Na animowanym filmie widać żołnierza, który broni z tarczą granicy, a za jego plecami słychać okrzyki: "Bandyci w mundurach". Kiedy migranci rozginają płot, żołnierz unosi broń, aby oddać strzał ostrzegawczy. Wtedy u jego boku pojawia się oficjel, który mówi: "Żołnierzu, wam strzelać nie kazano".

— Jesteśmy zmęczeni tym, że mamy świadomość konfliktu za wschodnią granicą, a brakiem szkolenia, brakiem wsparcia ze strony władzy — mówi żołnierz. — Na naszej granicy również toczy się konflikt, inny, ale konflikt. Jesteśmy załamani tym, że społeczeństwo oraz władza w dużej mierze nie stoją za nami, mamy poczucie, że prędzej poświęcają nas, żołnierzy, którzy składali przysięgę, aby chronić granice Rzeczypospolitej, na rzecz imigrantów, którzy już zaczynają nas dźgać nożami. To nie są matki z dziećmi, tylko agresywni młodzi faceci szkoleni przez służby Białorusi. Wypowiedzi pani Szatan, pani Ochojskiej czy Ostaszewskiej również nie pomagają. I panuje ogólnopolskie przyzwolenie na traktowanie nas dosłownie jak szmaciarzy.

— Nasi dziadkowie ginęli za nasz kraj, nasi ojcowie byli katowani przez komunistów w więzieniach. A my? A my stajemy się wrogami publicznymi za obronę polskich granic — słyszymy.

Nie z wszystkimi wypowiedziami do końca się zgadzamy. Większość społeczeństwa wspiera działania żołnierzy na granicy. Cytujemy jednak również te bardziej emocjonalne wypowiedzi, aby pokazać przekrój nastrojów wśród żołnierzy.

Migranci? Chęć zemsty jest duża

Rosnące emocje przekładają się na stosunek do migrantów, którzy próbują przedostać się na polską stronę płotu.

— Martwi mnie, czy teraz niektórzy nie zaczną przeginać przy zatrzymaniach migrantów, bo chęć zemsty jest duża — mówi żołnierz.

— Jestem przekonany, a wręcz pewny, że zmiany w prawie, tak mocno zaznaczane przez polski rząd, nie zmienią absolutnie niczego, jeśli chodzi o sytuację na granicy — twierdzi inny. — Musimy zdać sobie sprawę, że to nie jest imigracja, to jest wojna hybrydowa. Niestety, tak jak oni wykorzystują tych ludzi do ataku na naszą granicę, tak i my musimy przestać być pobłażliwi. My wszyscy, czyli opinia publiczna też. Albo umawiamy się na ochronę granicy i wykonywanie zadań zgodnie z przysięgą wojskową, albo dajemy sobie spokój i pozwalamy im na robienie, czego chcą, to jest kwestia wyboru.

— Agresja rodzi agresję. Jeden zachowa zimną krew, innego poniosą emocje. Jeden zrobi robotę, aby mieć spokój, drugi zareaguje stanowczo i przesadzi, żeby nastraszyć "tamtych" z drugiej strony. Nastroje w wojsku są różne z tego, co się dowiedziałem. Jedni są wkurzeni na całą sytuację, inni się boją, a jeszcze inni pałają chęcią zemsty.

Światełko nadziei, ale nie wszędzie

Żołnierze z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, z której pochodzą zatrzymani żołnierze oraz żołnierz, który zginął, poinformowali nas o pewnych oznakach poprawy sytuacji po naszych tekstach.

Coś się rusza. Brygada organizuje szkolenia z prewencją, wojsko wysyła do dowódców wszystkich szczebli informator opisujący sytuację na granicy, Inspektor Wojsk Lądowych wziął się za bezzałogowce, żeby wspierać działania na granicy, żołnierze dostają sprzęt — pałki, tarcze, kaski policyjne z przyłbicami, kamizelki kuloodporne. Na "pasek" wysyłają żandarmów – mówią.

Jednocześnie doświadczeni żołnierze z brygady wskazują na mechanizm, który zapoczątkował nasz artykuł: — G**** wypłynęło, społeczeństwo jest za żołnierzami, trzeba gasić pożar. W wojsku to niestety standardowa procedura, dopóki szambo nie wybije, nikt nie próbuje reagować, bo po co się wychylać — wyjaśniają.

Wygląda jednak na to, że o ile mechanizm reagowania na kryzys zadziałał w tej brygadzie, to niekoniecznie w innych. Dostajemy sygnały z miejsc, w których wszystko zostało po staremu. Pewna żołnierka, która właśnie dostała rozkaz wyjazdu na granicę, przez ostatnie dni prywatnie pożyczała lampki czołowe i noktowizję.

*****************************************

Bezpieczny kontakt do autorów: marcin.wyrwal@redakcjaonet.pl; edyta.zemla@redakcjaonet.pl