• Zaostrza się kryzys migracyjny na polsko-białoruskiej granicy. Dlatego od kilku dni obowiązuje tam nowa strefa buforowa
  • Na miejscu pełni służbę m.in. ok. 2 tys. strażników granicznych. O kulisach ich pracy rozmawialiśmy z jednym z nich
  • — Jeżeli jesteśmy w stanie sami odeprzeć falę migracji, to pojawia się nowe zjawisko — agresja i brutalne ataki na funkcjonariuszy. Ewolucja naszego postępowania powoduje też zmianę po drugiej stronie — mówi kpt. Marcin Koper, strażnik graniczny z placówki w Krynkach
  • Pytamy o jego reakcję na śmierć żołnierza. — Patrząc na tę sytuację, zdaję sobie sprawę, że po iluś tam latach służby jej konsekwencją może być to, co się mówi w rocie ślubowania, czyli ochrona granicy nawet z narażeniem życia — przyznaje
  • Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

W związku z kolejnym nasileniem konfliktu migracyjnego od 13 czerwca przy granicy polsko-białoruskiej obowiązuje nowa strefa buforowa. Rozporządzenie podpisane przez Tomasza Siemoniaka, szefa MSWiA, wprowadziło zakaz przebywania na określonym obszarze przez 90 dni.

Strażnik graniczny: jesteśmy przy "pasku" non stop

Strefa obejmuje długość granicy na odcinku nieco ponad 60 km. Na odcinku ok. 44 km obszar objęty zakazem to 200 m od linii granicy. Natomiast na terenie o długości ok. 16 km, położonym w rejonie rezerwatów przyrody, strefa jest szersza i ma blisko 2 km. Zakaz poruszania się z założenia nie obejmuje miejscowości i szlaków turystycznych.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: Rozmawialiśmy z policjantem służącym na granicy. "Kiedy to widzisz, coś się w człowieku gotuje"

Na naszej wschodniej granicy pełni obecnie służbę blisko 2 tys. strażników granicznych. Rozmawialiśmy z jednym z nich. Kpt. Marcin Koper, kierownik Grupy Granicznej z Placówki SG w Krynkach na Podlasiu, dowodzi grupą funkcjonariuszy, ale sam też pełni służbę bezpośrednio na "pasku" — jak wszyscy tu nazywają potocznie teren znajdujący się przy samym płocie.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

— Obsada w takiej placówce, jak w Krynkach, nie jest zbyt liczna, więc jeżeli jakiekolwiek zdarzenia mają miejsce na granicy, to bez względu na to, jaką się pełni funkcję czy stanowisko, odprawiamy się do służby i jedziemy na miejsce. Ale nasi funkcjonariusze są tam 24 godziny na dobę, bez względu na to, czy się coś dzieje, czy nie. Nie ma żadnych przerw, jesteśmy przy "pasku" non stop — podkreśla Marcin Koper.

— Z założenia główne zadanie Straży Granicznej to ochrona granicy państwowej. Wszystkie inne zadania wynikają właśnie z tego. Teraz, w związku z kryzysem migracyjnym, najważniejsza jest ochrona nienaruszalności tej granicy. Wszystko jest podporządkowane temu, by nie dopuścić do przekroczenia jej przez osoby nieuprawnione. A jeżeli już do tego dojdzie, to wtedy musimy ustalić, ile osób przeszło, i podjąć wszystkie możliwe działania, by je odnaleźć i ująć — tłumaczy nasz rozmówca.

"Końca tego procederu nie widać"

— Oczywiście te próby przekroczeń są różne. Niekiedy jest agresja, obrzucanie funkcjonariuszy kamieniami czy gałęziami. Innym razem wystarczy, że podjeżdża nasz patrol, i migranci wycofują się w głąb lasu. My tutaj w Krynkach nie mamy w ostatnim czasie tak drastycznych przypadków ataków na funkcjonariuszy, jak to się dzieje np. w okolicach Białowieży czy Dubicz Cerkiewnych. Podejrzewam, że wynika to z wytycznych, jakie dostają migranci od służb po tamtej stronie. Ale to się wszystko może zmienić w każdej chwili i jutro to tutaj może nastąpić główny atak na granicę — dodaje strażnik.

Jak przyznaje nasz rozmówca, trzy lata temu sytuacje z tak dużym napływem migrantów były dla strażników granicznych, ale też wszystkich obywateli naszego kraju i innych polskich służb pewną nowością i nie byli do końca przygotowani na aż taką skalę problemu. Teraz polscy mundurowi są w pełnej gotowości, podjęli wcześniej odpowiednie działania, więc zmienia się również działalność strony sąsiedniej — migrantów i tych, którzy ich inspirują.

Straż Graniczna Twitter/Straz_Graniczna
Straż Graniczna

— Jeżeli jesteśmy w stanie sami odeprzeć falę migracji, to pojawia się nowe zjawisko — agresja i brutalne ataki na funkcjonariuszy. Ewolucja naszego postępowania powoduje też zmianę po drugiej stronie. I końca tego procederu nie widać. Jeżeli chodzi o same sposoby na przekraczanie granicy, to one się nie zmieniają, choć oczywiście budowa zapory miała na nie wpływ. Zmieniły się też narzędzia używane przez migrantów, bo teraz w ich użyciu są lewarki samochodowe, za pomocą których rozchylają pionowe profile. Wciąż używane są natomiast drabiny — tłumaczy kpt. Koper.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: "Europa się faszyzuje z powodu kryzysu migracyjnego". Lejb Fogelman przepowiada apokalipsę

Do szturmu na granicę z użyciem kilkunastu drabin doszło np. 10 kwietnia br. Niosła je ze sobą ponad 220-osobowa grupa cudzoziemców, która w okolicy Białowieży próbowała przeprawić się przez rzekę graniczną Przewłoka. Byli bardzo agresywni, rzucali konarami drzew i kamieniami w kierunku patroli Straży Granicznej i Wojska Polskiego. W trakcie akcji odebrano im niebezpieczne narzędzia zrobione z drewna i gwoździ. Ostatecznie migranci wycofali się w głąb Białorusi.

— Zmieniają się miejsca prób przekroczeń, bo raz dzieje się to w lesie, a raz na odcinku rzecznym. Trzeba też zaznaczyć, że służby białoruskie też nas obserwują, szukając luk w naszym systemie i schematów naszych działań. Dlatego my tych schematów unikamy — przyznaje nasz rozmówca.

"Nie zgadzam się na postrzeganie nas jako istot pozbawionych uczuć i empatii"

Jak zaznacza funkcjonariusz, bardzo pomaga im w pracy system monitoringu. Przez całą dobę ktoś obserwuje granicę i jeżeli widzi, że zbliża się do niej grupa migrantów, automatycznie jest wysyłana informacja i na miejsce udają się najbliższe patrole. Jak dodaje, teraz znacznie zmieniły się proporcje między tym, co się działo np. dwa lata temu.

Kpt. Marcin Koper, kierownik Grupy Granicznej z Placówki SG w Krynkach na Podlasiu Piotr Halicki / Onet
Kpt. Marcin Koper, kierownik Grupy Granicznej z Placówki SG w Krynkach na Podlasiu

— Przykładowo, w 2021 r. mieliśmy w obszarze placówki w Krynkach 86 zdarzeń i 1200 osób próbujących przekroczyć granicę. W następnym roku zdarzeń było 120, ale osób w nich uczestniczących już ok. 800. A więc zwiększyła się skala zdarzeń, ale zmniejszała liczba ich uczestników. Proceder uległ jakby rozdrobnieniu. Teraz mamy dużo mniej zdarzeń, bo prawdopodobnie służby białoruskie kierują migrantów w inne rejony. My jednak nie zmniejszamy liczby sił i patroli, jesteśmy cały czas w pełnej gotowości. Poza tym w ramach współpracy z innymi placówkami przyjmujemy od tych, które są teraz oblegane, migrantów, którzy składają wnioski o ochronę międzynarodową — podkreśla Marcin Koper.

— Trudne jest postawienie linii rozdzielającej tych migrantów, którzy przez jakiś czas są w grupie agresywnej, atakują żołnierzy i innych funkcjonariuszy, a 2-3 dni później mogą być już w tej grupie, która prosi o ochronę międzynarodową. Tutaj bym szukał problemu. Na pewno są tam oczywiście różne przypadki. Są tacy, którzy poszukują ochrony ze względu na to, że w ich państwie jest wojna, głód czy inne problemy, np. polityczne, i są prześladowani. Ale należałoby oddzielić ich od tych, którzy są inspirowani przez białoruskie służby i interesuje ich tylko rozróba albo są wręcz wynajmowani przez te służby — dodaje.

— Jednak bardzo trudno jest w tym całym nielegalnym procederze wyodrębnić te poszczególne nieszczęścia. My od początku tego kryzysu zdajemy sobie sprawę, że część tych ludzi rzeczywiście potrzebuje pomocy i ucieka ze swego kraju, bo nie ma innego wyjścia. Przecież każdy z nas ma jakąś wrażliwość. Jest mi przykro i nie zgadzam się na postrzeganie funkcjonariusza Straży Granicznej jako istoty pozbawionej jakichkolwiek uczuć i empatii. Tych ludzi codziennie do nas przywożą i czasami rzeczywiście mają to nieszczęście wypisane na twarzach — dodaje.

Czy nadal stosowane są pushbacki?

Pytamy, czy nie czuje wtedy wstydu czy zażenowania, że jako kraj nie chcemy ich przyjąć. Albo w przypadkach, kiedy to są rodziny z małymi dziećmi, bo tacy migranci również się zdarzają.

— W ostatnim czasie mówiło się dużo o tym, że na granicy są dzieci. I społeczeństwo odbiera to tak, że są to jakieś dwu- czy trzylatki. Tymczasem często okazuje się, że są to osoby zbliżające się do 18. roku życia. Zdarza się, że uzyskujemy informacje, że po drugiej stronie zapory znajdują się dzieci. Podejmowaliśmy takie osoby, a później okazywało się, że byliśmy wprowadzani w błąd, bo byli tam sami dorośli. Patrząc na statystyki, od początku tego roku na 173 osoby, które zostały nam zgłoszone przez aktywistów jako małoletni, po zweryfikowaniu okazało się, że było ich 38 — wylicza funkcjonariusz z Krynek.

— Ostatnio naprawdę małe dzieci widzieliśmy na granicy w 2021 r. Obecnie praktycznie ich nie ma. Coś się w tej kwestii zmieniło. Ale też często dzieci są elementem pewnego rodzaju gry, mającej wzbudzić określone emocje. Sam widziałem taki przypadek, że w październiku matka niosła małe dziecko na rękach w samej bieliźnie, a w kurtce miała pochowane jego buty, sweter i spodnie. Oczywiście każda sytuacja jest inna i każdą rozpatrujemy indywidualnie, ale często rzeczywistość jest odmienna od początkowego komunikatu — zaznacza nasz rozmówca.

Straż Graniczna Twitter/Straz_Graniczna
Straż Graniczna

Pytamy o wzbudzające najwięcej kontrowersji działania Straży Granicznej — tzw. pushbacki (z ang. dosłownie — wypychanie, czyli zmuszenie migrantów do powrotu na terytorium państwa, którego granicę próbowali przekroczyć). Czy rzeczywiście wciąż są stosowane, z jakiego powodu, skoro są tak krytykowane, i jak przebiegają w praktyce?

— Funkcjonariusze Straży Granicznej działają na podstawie obowiązującego prawa. Zawrócenie do linii granicy, określane jako pushback, wynika z rozporządzenia wprowadzonego jeszcze w 2021 r. Jeżeli zachodzą do tego przesłanki, jest realizowane. Natomiast nie wiem, dlaczego jest często podnoszone, że jest to siłowe zdarzenie. Wypuszczenie kogoś czy zawrócenie przez linię granicy wcale nie musi się odbywać i nie odbywa się w atmosferze użycia siły — przekonuje kpt. Marcin Koper.

Pytamy, czy rzeczywiście w takiej sytuacji jacyś migranci chcą wracać na Białoruś dobrowolnie. Z przedostających się bowiem do przestrzeni publicznej w Polsce informacji wynika, że tamtejsze służby traktują ich bardzo brutalnie i nie chcą ich przyjmować z powrotem.

To Białorusini nie puszczają migrantów do legalnych przejść granicznych

— To jest tak, że jeżeli ktoś z góry nie chce ochrony międzynarodowej, nie chce być w Polsce i od razu mówi, że chce do innych państw europejskich, to nie ma wyboru. To nie jest tak, że on będzie się bił z nami, broniąc się przed powrotem na stronę białoruską. On tam wróci i będzie próbował przedostać się przez granicę w innym miejscu. To jest ważne, bo kiedy oni się u nas zarejestrują, zostawią odciski palców i złożą wniosek, to muszą czekać u nas na jego rozpatrzenie. Jeżeli w tym czasie wyjadą do Niemiec i zatrzymają ich tamtejsze służby, to zawrócą ich do nas. Wtedy Polska będzie dla nich tym miejscem, w którym muszą żyć. Bo jeżeli nie, to będzie zawrócenie do kraju pochodzenia — tłumaczy funkcjonariusz.

W każdej takiej sytuacji, kiedy ktoś przedziera się przez tzw. zieloną granicę, pojawia się często pytanie: dlaczego nie próbuje przejść legalnie przez formalne przejście graniczne, gdzie może złożyć odpowiedni wniosek o pobyt w naszym kraju? Wokół tych sytuacji również narosło już wiele mitów. Pytamy więc, jaka jest rzeczywistość w tej kwestii. Czy każdy migrant może przyjść formalnie na przejście graniczne i tą drogą dostać się do naszego kraju?

— To już nieraz było podkreślane, że to Białorusini im to uniemożliwiają, nie dopuszczając ich do przejść. Więc my nie możemy inaczej przyjąć od nich wniosku o pobyt w Polsce. Poza tym to nie jest tak, że każdego wpuszczamy. Nie ma tak, że ktoś wjeżdża sobie do Polski ze względów ekonomicznych. Muszą być spełnione określone warunki, np. jeżeli jest zagrożony politycznie w swoim kraju. A wszyscy wiemy, że oni na legalnych wizach dostają się do Rosji czy Białorusi. Czy to nie jest dla nich pierwszy bezpieczny kraj, w którym mogą zostać, co wynika z umów międzynarodowych, i tam szukać ochrony? — pyta nasz rozmówca.

— Poza tym część z nich pracowała w Rosji. Znamy przykłady z rozmów z nimi, że pracowali np. w barze szybkiej obsługi w Moskwie, inni gdzieś w głębi tego państwa w firmach transportowych czy przy wydobywaniu kruszców. Byli też tam na szkoleniach. Owszem, nie jesteśmy w stanie wrzucić wszystkich do jednego worka, bo ten problem jest wielopoziomowy, nie jest czarno-biały. Dla nas jako funkcjonariuszy naprawdę dużą trudność stanowi ustalenie, jaka jest prawda — zaznacza.

— Pamiętajmy też, że Białorusini doskonale manipulują emocjami, które są w Polsce. Jak był Dzień Matki i Dzień Dziecka w tamtym roku, to oni przysłali pod zaporę dzieci z matkami i całymi rodzinami, mimo że od dawna ich już nie było na granicy. W tej chwili był taki czas, że nagle pojawiły się nam same kobiety w ciąży. Jedna z nich nawet urodziła, więc udzielaliśmy jej i noworodkowi pomocy — wspomina.

"Zawsze pierwsza rzecz, którą sprawdzamy, to stan zdrowia człowieka"

Czy w ogóle jest jeszcze jakiekolwiek porozumienie i współpraca między pogranicznikami polskimi i białoruskimi? — Jest coś takiego jak aparat pełnomocnika, na różnych szczeblach, komendy głównej, oddziału i poszczególnych placówek. Kiedyś to bardzo dobrze funkcjonowało. Jak było nielegalne przekroczenie, oni zaraz informowali nas, myśmy tutaj osoby zatrzymywali i od razu im przekazywali w ramach obowiązujących umów. Tak samo w drugą stronę — jak wiedzieliśmy, że ktoś przechodził do nich, również im przekazywaliśmy. W tej chwili tej współpracy nie ma. Ona się opiera tylko na telefonicznym informowaniu o tym, że my widzimy, że coś się dzieje po tamtej stronie, że np. są sytuacje zagrażające życiu osób albo że puszcza się pali. Czasem szybko odbierają telefony, innym razem trzeba próbować kilkukrotnie. Ścisła współpraca to przeszłość — podkreśla strażnik.

— Z tych trzech ostatnich kryzysowych lat najbardziej utkwiła mi w pamięci sytuacja, kiedy mieliśmy jednorazowo bardzo dużą grupę, blisko 200 osób, które jednocześnie próbowały się przedostać przez granicę. To jest coś, czego się nie zapomina. To się działo nad rzeką graniczną Świsłocz, gdzie nie było właściwie wtedy żadnych zabezpieczeń. Podmokły duży teren, wysoka trzcina, duże rozlewiska, jakieś zakola i suche wyspy. Dlatego oni od razu nie zostali zauważeni i duża część grupy już przeszła przez granicę. W pewnym momencie pies, który był z przewodnikiem, pobiegł w jedno miejsce i tam zauważyliśmy dużą grupę migrantów schowanych w trzcinach — opowiada nasz rozmówca.

— To nie jest tak, że my od razu kogoś zawracamy na granicę. Są różne sytuacje, sprawdzamy stan zdrowia tych ludzi, sprawdzamy, co mają przy sobie, dokumenty itd. Czynności w takich przypadkach trwają bardzo długo i potrzebna jest duża liczba funkcjonariuszy. Mnie najbardziej boli, jak słyszę, że dla nas obojętny jest stan zdrowia tych ludzi. Przecież my szkolimy się z pierwszej pomocy, jesteśmy wyposażeni w apteczki, w koce termiczne. Przede wszystkim zawsze pierwsza rzecz, którą sprawdzamy, to właśnie stan zdrowia człowieka, bez względu na to, kim jest. I jeżeli jest zły, trafia do szpitala — podkreśla kpt. Marcin Koper.

W ostatnich latach na Straż Graniczną spadło dużo hejtu za ich działanie we wschodniej Polsce. Pytamy, co o tym sądzą sami funkcjonariusze, czy są tacy, którzy sobie na niego zasłużyli, i jak sobie z tym radzą. Atmosferę podgrzał jeszcze film Agnieszki Holland "Zielona granica", w którym niektóre sceny przyprawiały o dreszcze.

— Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek z moich kolegów i w ogóle ktokolwiek w jakiejkolwiek formacji w Polsce mógłby być na tyle pozbawiony uczuć i zrobić coś takiego, jak rozbicie termosu wewnątrz i podanie go do picia innemu człowiekowi. A taka scena się w tym filmie znalazła. Decydując się na bycie funkcjonariuszem, trzeba mieć trochę grubszą skórę. Bo zawsze zdarzą się sytuacje, kiedy w trakcie jakichś interwencji dochodzi do jego znieważania czy gróźb kierowanych pod jego adresem, czy do jego rodziny. Myślę, że funkcjonariusz musi mieć trochę większy dystans do sytuacji zachodzących w trakcie realizowania czynności, ale jeśli już dochodzi do naruszenia jego dóbr czy cielesności, trzeba sięgać po określone środki prawne, żeby bronić swego dobrego imienia, zdrowia i życia. Myślę, że duża część strażników tak po ludzku przeżywała ten hejt, czasem tak skrajny, jak porównywanie ich do funkcjonariuszy z formacji uznanych za zbrodnicze — podkreśla nasz rozmówca.

"Oni mają trochę inną wizję tego, co się tutaj dzieje"

— Trochę otuchy dodawała nam przy tym druga strona tej sytuacji — wsparcie ze strony społecznej. Pamiętam, że do placówki przychodziły masy kartek pocztowych od dzieci, od dorosłych. Nawet w zeszłym tygodniu dostaliśmy taką z Warszawy, na której anonimowi ludzie napisali, że popierają nasze działania. To ważne. Trzeba dodać, że było też spore zakłamanie, że nie ma naszej współpracy z lokalną ludnością. Tymczasem na początku tej całej sytuacji, kiedy nie było jeszcze zapory na odcinku lądowym czy na rzece, odbieraliśmy masę telefonów z informacjami o przechodzących migrantach. Oni mają trochę inną wizję tego, co się tutaj dzieje, wszak chodzi o ich bezpieczeństwo — dodaje.

— Natomiast z aktywistami na granicy nie mamy żadnej współpracy. Najmilsze, co mogę zobaczyć z ich strony, to środkowy palec wyciągnięty w moim kierunku, gdy przejeżdżam przez jakąś miejscowość. Tak naprawdę nie miałem z ich strony jakichś tam osobistych sytuacji zagrożenia czy wyzwisk, ale zdarza się np., że jedziemy razem z policjantami do szkoły na spotkanie z dziećmi w ramach akcji "Bezpieczne wakacje" i dowiadujemy się, że niektórzy rodzice nie puścili dzieci do szkoły ze względu na to, że przyjechała Straż Graniczna. Cóż, to ich decyzja. Nie oceniam jej. Podobnie było, gdy organizowaliśmy Dzień Dziecka w naszej placówce. Część dzieci nie przyjechała, bo ich rodzice nie chcą, by miały z nami kontakt — wspomina.

Pytamy naszego rozmówcę o docierające do nas informacje o konflikcie między żołnierzami a strażnikami granicznymi. Miał on wzrosnąć po tym, jak Żandarmeria Wojskowa zakuła w kajdanki i zatrzymała trzech żołnierzy za to, że oddali strzały, gdy migranci próbowali przekroczyć granicę. Według pojawiających się w przestrzeni publicznej informacji to strażnicy graniczni mieli o tym poinformować żandarmerię, choć inne doniesienia mówią o tym, że nastąpiło to zgodne z procedurami i to samo Wojsko Polskie miało wnioskować o zbadanie sprawy. Żołnierze, z którymi rozmawialiśmy, podnoszą, że pilnowanie granicy w czasie pokoju to nie ich kompetencje, tylko straży i nie wiadomo, dlaczego muszą przejmować ich obowiązki.

"Takie sytuacje mogą wpływać na morale"

— Były tu już Wojska Obrony Terytorialnej, było wojsko, obecnie jest 15. Giżycka Brygada Zmechanizowana. Powiem szczerze, nie przypominam sobie w ogóle takiej sytuacji, żeby kiedykolwiek doszło do jakiegoś konfliktu interesów między naszymi służbami. Nasi funkcjonariusze pełnią wspólną służbę z żołnierzami w jednym samochodzie, bo są patrole mieszane, także bezpośrednio na pierwszej linii. Wspólnie z żołnierzami ustalamy operacyjny plan jakiegoś działania, oni zresztą sami często mówią, że "to my jesteśmy dla was do pomocy, powiedzcie, co robimy". To nie jest tak, że oni nas wyręczają, tylko wspierają, my nic im nie narzucamy. Podobnie jak z policją. Tak że ja ze swojego miejsca, w którym pełnią służbę, mogę zapewnić, że jest naprawdę wzorowa współpraca. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej — zapewnia strażnik.

Pytamy, czy coś zmieniło się w nastrojach w formacji po śmierci żołnierza, którego kilka tygodni temu zaatakował nożem jeden z migrantów. — Na pewno tak. Człowiek, patrząc na tę sytuację, zaczyna sobie zdawać sprawę, że po iluś tam latach służby jej konsekwencją może być to, co się mówi w rocie ślubowania, czyli ochrona granicy nawet z narażeniem życia — podkreśla nasz rozmówca.

— Takie sytuacje oczywiście mogą wpływać na morale, tak jak wyprowadzenie tych żołnierzy w kajdankach. Należy tylko pamiętać, że każdy, kto służy w formacji mundurowej, ma prawo do użycia czy do wykorzystania broni. Określa ono jednak, w jakich konkretnych sytuacjach może to zrobić. Nie znamy dokładnie przebiegu tej sytuacji, ale trzeba mieć świadomość, że możliwe jest badanie tego, czy użycie tej broni nastąpiło w sposób zgodny z przepisami i w sytuacji, którą przepisy te dopuszczają — podsumowuje kpt. Marcin Koper.