- W związku z zaostrzającym się kryzysem na polsko-białoruskiej granicy wyznaczona tam została nowa strefa buforowa
- Na miejscu oprócz strażników granicznych i policjantów prewencji o bezpieczeństwo dba również blisko sześć tys. żołnierzy Wojska Polskiego. Rozmawialiśmy z jednym z nich
- Pytamy ppłk. Radosława Głuchowskiego o śmierć żołnierza na granicy. — My nie podpisujemy umowy o pracę, tylko rozkaz w sprawie powołania. Z powołaniem wiążą się wyrzeczenia i sytuacje, które wymagają poświęcenia i zrozumienia. Ryzyko jest wpisane w nasze obowiązki — podkreśla
- — Na początku były kamienie, gałęzie, konary drzew. Było podpalanie znaków granicznych, próba podpalenia budki wartowniczej poprzez rzucanie w nią zapalonych gałęzi. Niedawno żołnierze zauważyli osoby z procami, strzelające w naszą stronę metalowymi kulkami, takimi z łożysk — zaznacza żołnierz
- Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Od 13 czerwca przy granicy polsko-białoruskiej obowiązuje nowa strefa buforowa. Jej ustanowienie ma związek z kolejnym nasileniem konfliktu migracyjnego. Rozporządzenie podpisane przez Tomasza Siemoniaka, szefa MSWiA, wprowadziło zakaz przebywania na określonym obszarze przez 90 dni.
"Podejmujemy takie działania, żeby żołnierz nie czuł się niepewnie"
Strefa obejmuje długość granicy na odcinku nieco ponad 60 km. Na długości ok. 44 km obszar objęty zakazem to 200 m od linii granicy. Natomiast na odcinku ok. 16 km, położonym w rejonie rezerwatów przyrody, strefa jest szersza i ma blisko 2 km. Zakaz poruszania się z założenia nie obejmuje miejscowości i szlaków turystycznych.
- ZOBACZ RÓWNIEŻ: Rozmawialiśmy z policjantem służącym na granicy. "Kiedy to widzisz, coś się w człowieku gotuje"
Na naszej wschodniej granicy pełni obecnie służbę ok. 2 tys. strażników granicznych i kilkuset policjantów, a także blisko 6 tys. żołnierzy Wojska Polskiego. Rozmawialiśmy z jednym z nich. Podpułkownik Radosław Głuchowski, dowódca jednego ze zgrupowań zadaniowych, jest na granicy od września 2021 r. Ma więc duże doświadczenie. Łącznie na polsko-białoruskiej granicy spędził już blisko 300 dni. Spotykamy się z nim niedaleko Bobrownik.
— Presja migracyjna nie jest na poziomie stałym. Nasila się zazwyczaj od wiosny do późnego lata. Jesienią ta presja jest na pewno mniejsza. Wpływ mają na to oczywiście warunki atmosferyczne. Tutaj, gdzie się znajdujemy, jest rzeka Świsłocz, silnie meandrująca, nie ma bariery, jest tylko podwójna zapora z drutu ostrzowego. Warunki jesienno-zimowe nie sprzyjają przekroczeniu tej granicy, ponieważ jest to teren silnie podmokły, bagienny. Wcześniej pełniłem służbę w okolicach Białowieży i Dubicz Cerkiewnych. To są rejony silnie wykorzystywane przez migrantów m.in. ze względu na teren leśny, bo po przekroczeniu granicy mają możliwość szybkiego wtopienia się w krajobraz puszczy, a drzewa stanowią naturalną przeszkodę do ich zlokalizowania i podążania ich śladem — tłumaczy.
Jak podkreśla nasz rozmówca, głównym zadaniem wojska jest tu wsparcie Straży Granicznej w realizacji zadań związanych z ochroną granicy państwa przed nielegalną migracją. Żołnierze działają głównie na pierwszej linii. Przy "pasku", jak określany jest potocznie zaorany fragment ziemi przy granicy, organizują patrole piesze i mobilne.
— Oprócz tego żołnierze na pierwszej linii wspierani są poprzez tzw. grupy szybkiego reagowania, czyli QRF-y [z ang. Quick Reaction Forces — red.], które działają na wezwanie z pola walki, czyli na wezwanie żołnierza z pierwszej linii, który zauważy przekroczenie, zwiększoną presję migracyjną bądź dużą aktywność po stronie białoruskiej. QRF-y są wtedy "odpalane" i uaktywniane przez TOC, czyli Taktyczne Centrum Operacyjne, do którego zgłaszane są incydenty i wszelkie sprawy związane z tym, co się dzieje na "pasku" przez 24 godziny na dobę. TOC podejmuje decyzje i działania mające na celu wsparcie żołnierza na pierwszej linii tak, żeby ten nigdy nie czuł się niepewnie, tylko zawsze bezpiecznie — wyjaśnia ppłk Głuchowski.
Trwa budowa zapory elektronicznej z detektorami ruchu
W ciągu doby są dwie lub trzy zmiany. Zależy to od danej sytuacji, od nasilenia presji migrantów oraz od warunków atmosferycznych. Najczęściej są to posterunki dwuosobowe w wyznaczonych miejscach. Przy założeniu, że określone zgrupowania zadaniowe są przyporządkowane konkretnym placówkom Straży Granicznej i mają odpowiadać za szczelność granicy i bezpieczeństwo RP.
- ZOBACZ RÓWNIEŻ: Alert RCB dla dwóch województw. "Zakaz przebywania w strefie"
— W praktyce wygląda to tak, że żołnierze zajeżdżają na miejsce przy "pasku" i patrolują wskazany odcinek. To jest tak podzielone, żeby oni się nawzajem widzieli. Poza patrolami pieszymi są patrole mobilne, które przejeżdżają większy odcinek, monitorując tę sytuację. Trzeba zaznaczyć, że przed przyjazdem tutaj na granicę, w rejon odpowiedzialności, żołnierze przechodzą cykl szkoleń w jednostce wojskowej, po czym dodatkowo na miejscu jest udzielany szczegółowy instruktaż. Niektóre szkolenia są dostosowywane do obecnie panującej sytuacji. Po udzieleniu instruktażu szczegółowego żołnierze udają się na posterunki — tłumaczy nasz rozmówca.
— Dodatkowo na odcinku, na którym się znajdujemy, budowana jest w tej chwili perymetria, czyli zapora elektroniczna w postaci systemu kamer i detektorów ruchu, która dodatkowo wzmocni naszą czujność i będziemy widzieli, czy grupy migrantów się zbliżają i czy ktoś próbuje przekroczyć granicę w tym rejonie. Prace trwają, wkrótce mają zostać zakończone — dodaje.
- ZOBACZ RÓWNIEŻ: Śmierć żołnierza na granicy z Białorusią. Nowe informacje
Pytamy, co się dzieje, jeżeli duża grupa migrantów zbliża się do granicy. Jak wyglądają wtedy działania wojska? — Najpierw żołnierz przekazuje informacje do wspomnianego TOK-u. Aktywowane są natychmiast siły szybkiego reagowania, czyli QRF-y, które mają za zadanie jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Tam wspierają żołnierza i w zasadzie przejmują inicjatywę — mówi dowódca zgrupowania.
"Wielokrotnie słyszałem: stój, bo będę strzelał!"
Pytamy o zdarzenie, które najbardziej utkwiło mu w pamięci podczas tych 300 dni służby na granicy. — Uczestniczyłem w dość groźnej sytuacji, kiedy to doszło do wzajemnego przeładowania broni między grupami dywersyjno-poznawczymi strony przeciwnej, prawdopodobnie Specnazu. Było to wejście 250 metrów na teren Rzeczypospolitej Polskiej. To były właściwie początki kryzysu na granicy. To mogło skończyć się tragicznie — zaznacza żołnierz.
— Dodatkowo, kiedy osobiście patrolując granicę i doprowadzając do uniemożliwienia migrantom przejścia przez nią, zaplanowanego przez służby białoruskie, wobec mnie były wielokrotnie kierowane groźby słowne typu "Stój, bo będę strzelał!". Oczywiście wydawane w języku rosyjskim. Przekroczenia granicy wtedy nie było, ale miałem świadomość, że w tym miejscu może dojść do niego, bo zapora z drutu ostrzowego była już przecięta i przygotowane przejście dla migrantów. Takie sytuacje zostają w głowie — dodaje.
— Największą grupą migrantów, jaką udało mi się zatrzymać, oczywiście wraz z innymi żołnierzami, była grupa około 250 osób. Wielogodzinna obserwacja ich pozwoliła nam na przygotowanie zasadzki, a potem wyłapanie i przekazanie wszystkich Straży Granicznej, zgodnie z obowiązującymi procedurami. To było w 2021 roku. Właściwie początek presji migracyjnej — wspomina.
Pytamy, jak teraz sytuacja się zmieniła, na przełomie ostatnich dwóch lat. Czy są jakieś różnice w składzie grup migrantów i w kwestii sposobów pokonywania granicy?
— Na pewno zbudowana na granicy bariera zaczęła działać selektywnie. W momencie, kiedy techniki przejścia migrantów były jeszcze udoskonalone i nie do końca opanowane, zapora spowodowała, że próby jej przekroczenia podejmowali głównie młodzi, sprawni mężczyźni, przeskakując górą. Zdarzały się sytuacje, że próby takie podejmowały również kobiety, ale tu dochodziło często do uszczerbków na zdrowiu, wyłamania kolan, skręceń czy wręcz otwartych złamań. Kiedy nie było zapory, granica polsko-białoruska, szczególnie w okolicach Białowieży, to była subtelna linia, w zasadzie niezauważalna, bo odległość między znakami granicznymi była na tyle jest duża, że trudno było się właściwie zorientować, gdzie ta granica przebiega — wspomina nasz rozmówca.
"My nie podpisujemy umowy o pracę, tylko rozkaz w sprawie powołania"
Czy zapora spełnia swoją rolę? — Tak naprawdę na to pytanie nie ma odpowiedzi, ponieważ człowiek jest tak skonstruowany, że jeżeli mu zależy, to będzie robił wszystko, żeby pokonać każdą przeszkodę. Pierwotnie migranci robili pod nią podkopy. Ale obecnie odeszły już do lamusa. Wymagało to dużo wysiłku, było też zauważalne, ponieważ migranci rozsypywali wzdłuż bariery piach. Kolejne to było przeskakiwanie górą, po przecięciu drutu ostrzowego. Ale ze względu na duże kontuzje migranci zmienili taktykę. Teraz udoskonalili swoje metody i zaczęli wykorzystywać lewarki samochodowe, rozchylając i wyginając metalowe słupy w zaporze — mówi Radosław Głuchowski.
Pytamy, czy coś się zmieniło po śmierci młodego żołnierza, który kilka tygodni temu został na granicy zaatakowany przez migranta i dźgnięty nożem. Czy spadło morale, a może właśnie odwrotnie? Jaki oddźwięk spowodowało to tragiczne zdarzenie w szeregach żołnierzy?
— Myślę, że morale pozostało na tym samym poziomie. Jesteśmy żołnierzami. Mówi się o powołaniu żołnierza do zawodowej służby wojskowej. My nie podpisujemy umowy o pracę, tylko rozkaz w sprawie powołania. Nieliczne zawody mogą się tym pochwalić. Z powołaniem wiążą się wyrzeczenia oraz sytuacje, które wymagają poświęcenia i zrozumienia. Jedną z sytuacji była śmierć żołnierza. Myślę, że ten żołnierz, podpisując rozkaz w sprawie powołania, może nie bezpośrednio wiązał swoje powołanie z tą okolicznością, która wystąpi. Natomiast gdzieś w głowie przyświecało mu to, że będąc żołnierzem, podejmuje ryzyko, służąc Rzeczypospolitej Polskiej, broniąc granicy. Ryzyko jest wpisane w nasze obowiązki — tłumaczy ppłk Głuchowski.
- ZOBACZ RÓWNIEŻ: Polski żołnierz śmiertelnie ugodzony nożem. Radosław Sikorski komentuje reakcję Mińska
"Wobec żołnierzy postąpiono zbyt radykalnie i nieadekwatnie do sytuacji"
W marcu żandarmeria wojskowa zatrzymała trzech żołnierzy, zakuwając ich w kajdanki, po tym, jak oddali strzały podczas próby wtargnięcia migrantów na teren RP. Sprawę opisywaliśmy w Onecie. Czy to zdarzenie nie obniżyło morale wśród żołnierzy pełniących służbę na granicy i nie wywołało w nich frustracji?
— Ta sprawa nie jest czarno-biała. Chciałbym rozbić ją na dwa aspekty. Pierwszy to same strzały żołnierzy — nie widzieliśmy tych nagrań, więc nie jestem w stanie się do tego odnieść. Gdybym widział, mógłbym coś na ten temat powiedzieć, bo różnica między strzałem ostrzegawczym a alarmowym jest zasadnicza. Więc znając procedury, bo my je znamy, jesteśmy ich świadomi, szkolimy żołnierza z tych procedur, więc doskonale potrafilibyśmy ocenić sytuację. Natomiast drugi aspekt to zakucie żołnierza w kajdanki przez Żandarmerię Wojskową. Uważam, że można było to w inny sposób rozwiązać. Jesteśmy żołnierzami i w momencie, kiedy dostajemy rozkaz, wykonujemy go. Wystarczyłoby im powiedzieć, że mają się stawić na przesłuchanie i zapewne by to zrobili. Natomiast w tym przypadku wobec żołnierzy postąpiono zbyt radykalnie i nieadekwatnie do sytuacji — ocenia nasz rozmówca.
— Konsekwentne działanie, konsekwentne uszczelnianie zapory i działanie w tym kierunku, żeby ta presja migracyjna była jak najmniejsza albo żadna, powoduje, że ta druga strona jest coraz bardziej zdesperowana w dążeniu do przejścia na teren naszego kraju. Jeżeli są blokowani, trwa to dłuższy okres, co sprawia, że przejście jest niemożliwe do wykonania. Wydaje się naturalne, że w tych ludziach ta agresja wzbiera i zaczyna dawać o sobie znać — przyznaje dowódca zgrupowania.
"Najpierw były kamienie i gałęzie, teraz strzelają w nas metalowymi kulkami"
— W ostatnim czasie jest bardzo dużo takich sytuacji. Na początku były kamienie, gałęzie, konary drzew. Było podpalanie znaków granicznych, próba podpalenia budki wartowniczej poprzez rzucanie w nią zapalonych gałęzi. Niedawno żołnierze zauważyli osoby z procami, strzelające w naszą stronę metalowymi kulkami, takimi z łożysk. Wiadomo, że przed kamieniami i gałęziami jesteśmy w stanie się obronić, dlatego ci, którzy próbują przekroczyć granicę, szukają innych środków, które spowodują u nas strach i odsunięcie się. Dlatego żołnierze, zwłaszcza na tych obszarach, gdzie jest największa presja migrantów, na patrolach są wyposażani od jakiegoś czasu w tarcze i przyłbice, żeby móc się chronić — tłumaczy.
— Po to zostały również zorganizowane szkolenia z policją, które są realizowane w tym tygodniu. Żołnierze uczą się, w jaki sposób przed tym agresywnym tłumem się schronić, a jednocześnie móc działać. Są wyposażani w ręczne i plecakowe miotacze gazu. I właśnie wykorzystanie tych tarcz, chronienie żołnierzy i umożliwienie innym wykonania jakiegoś zadania, to jeden z elementów tych szkoleń. Bo to nie jest tak, że my od pierwszego dnia na granicy do dziś mamy to samo. Reagujemy na bieżąco na te sytuacje, które stwarzają nam migranci. I to samo jest po drugiej stronie. Oni wiedząc, że my się już do czegoś przygotowaliśmy, znajdą i wymyślą coś innego, żeby znowu nam uniemożliwić wykonywanie tych zadań — zaznacza nasz rozmówca.
Podkreśla jednocześnie, że nie zmienia się cel Wojska Polskiego na granicy — wsparcie działań Straży Granicznej w ochronie samej granicy i terytorium RP i doprowadzanie do tego, by tych przejść przez nią było jak najmniej. Pytamy więc o docierające do nas informacje o konflikcie między wojskiem a strażnikami. Inni żołnierze, z którymi rozmawialiśmy, podnoszą, że pilnowanie granicy w czasie pokoju to nie ich kompetencje, tylko właśnie straży i nie wiadomo, dlaczego muszą przejmować ich obowiązki.
— Żołnierzy jest na granicy około sześciu tysięcy. Funkcjonariuszy Straży Granicznej jest około dwóch tysięcy plus 400 policjantów. Tak więc to nasza siła tutaj jest zdecydowanie największa. Nie chciałbym komentować przekazów medialnych, bo tu już wkraczamy w politykę. Składamy przysięgę, że będziemy strzec granic naszej ojczyzny. Swoje zadania wykonujemy najlepiej, jak umiemy. Staramy się nie myśleć o jakichś konfliktach. Tutaj, gdzie pełnię służbę i gdzie wcześniej ją pełniłem, współpraca między wszystkimi służbami odbywa się na bardzo dobrym poziomie — podsumowuje ppłk Radosław Głuchowski.