Brzmi ona: „To pan, jako pracodawca, mi powie, co mam robić i ja będę to robić” przekreśla szanse na zatrudnienie.
Czytaj także: Pensja minimalna od lipca 2024 wynosi 4300 zł. Czy to dużo? „To zależy, kto pyta?”
Powab naginania gospodarki
Rządzący przez ostatnie osiem lat abdykowali z gospodarskiego myślenia o rynku pracy, zdając się wierzyć, że mechanizmy rządzące gospodarką mogą naginać do swojej woli. Zmarginalizowali Radę Dialogu Społecznego (dawna Komisja Trójstronna), na której to rząd powinien wraz z pracodawcami i związkami zawodowymi ustalać w drodze negocjacji wysokość minimalnego wynagrodzenia.
Hurtowo skłócali pracowników z pracodawcami, którzy „zbili majątki nie wiadomo, na czym” (pamiętna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego: „jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”) i z pewnością stać ich na wypłatę wyższych pensji swoim pracownikom, ale tego nie robią. Chyba że rząd ich do tego zmusi.
W myśl tej prostej doktryny Jarosław Kaczyński zapowiedział pod koniec 2019 r., że pensja minimalna na koniec drugiej kadencji rządu Zjednoczonej Prawicy wyniesie 4 tys. zł brutto miesięcznie. I prawie tyle wyniosła – w II półroczu minionego roku było to 3600 zł, a od stycznia 2024 r. już 4242 zł. Czy ktoś słyszał, by towarzyszyła temu dyskusja o kosztach pracy? O tym, jak zmienia się efektywność naszej pracy?
Wizja naginania gospodarczych mechanizmów do woli rządzących ma powab – zauroczyła wielu polityków niezależnie od przynależności partyjnej.
Czytaj także: Masowe zwolnienia „będą naturalną częścią naszego rynku pracy”. Ale problem leży gdzie indziej
Niedawno Agnieszka Dziemianowicz-Bąk ministra rodziny, pracy i polityki społecznej wyszła przed orkiestrę i zapowiedziała, że rząd zaproponuje, by płaca minimalna odpowiadała 60 proc. średniego wynagrodzenia. To jest zgodne z dyrektywą Paramentu Europejskiego.
To oznaczałoby wzrost do ponad 5100 zł brutto (ponad 800 zł w rok) i zapewne trzęsienie ziemi w większości firm. Ostatecznie, zapewne po poważnej dyskusji w rządzie, minimalne wynagrodzenie od 1 lipca wzrosło do 4300 zł brutto (na rękę 3261,53 zł).
Pod koniec rządów Zjednoczonej Prawicy coraz wyraźniej było widać, że w zderzeniu jego doktryny z ekonomiczną rzeczywistością, to rzeczywistość bierze górę. Bardzo szybko rósł dług publiczny, pogłębiały się finansowe problemy spółek z udziałem skarbu państwa, którymi zarządzali niekompetentni prezesi. A na rynku pracy zaczęło migać kilka światełek ostrzegawczych.
Czytaj także: Poland's Best Employers 2024. Era technologii i pracownika
Pensja minimalna rośnie, efektywność nadal szoruje po dnie
Po pierwsze, płacę minimalną pobiera w Polsce już 3,6 mln pracowników. Dwa razy więcej niż jeszcze trzy lata temu. To zapewne rekord Europy, że o wynagrodzeniu co piątego pracownika decyduje de facto rząd. To poważna polityczna pokusa, by zapewnić podwyżki dla tak dużej masy ludzi/wyborców nie swoimi pieniędzmi. Przecież rząd ten sam efekt – wyższe wynagrodzenie netto dla pracownika – mógłby osiągnąć, podnosząc kwotę wolną od podatku. To jednak ograniczyłoby wpływy do budżetu, a podwyżka pensji minimalnej je zwiększy: pracownicy zapłacą wyższe podatki, pracodawcy wyższe narzuty na wynagrodzenia.
Po drugie, nasza praca jest mało efektywna. Polska zajmuje pod względem efektywności czwarte miejsce od końca w Unii Europejskiej. Za nami tylko Węgry, Cypr i Bułgaria… Tak wynika z rankingu Międzynarodowej Organizacji Pracy, która porównuje, ile pracownik jest w stanie wytworzyć przez godzinę pracy. Wartość wytworzonych towarów wyraża w walucie zwanej dolarem międzynarodowym i liczy według parytetu siły nabywczej. Polak wytwarza w godzinę towary lub usługi warte 38 dol., pierwsi na liście Luksemburczycy – 147 dol.
Czytaj także: Sztuczna inteligencja zabiera pracę. A mówili, że będzie inaczej
Po trzecie, koszty naszej pracy rosną – od 2020 r. nominalnie o ponad 40 proc. Szybciej powiększały się jedynie w Bułgarii, na Węgrzech i w Rumunii. Przyczyną jest demografia – mało ludzi do pracy, inflacja – presja na wzrost wynagrodzeń, administracyjne podwyżki – płacy minimalnej i ostatnio pensji dla nauczycieli i pracowników „budżetówki”.
Po czwarte, mamy jedne z najwyższych cen hurtowych energii elektrycznej w Unii. To strukturalne ograniczenie możliwości konkurowania naszych firm na zagranicznych rynkach.
Po piąte, narzuca się pytanie: dlaczego tak wiele firm zagranicznych ogranicza ostatnio swoją działalność w Polsce? Czy nie ze względu na rosnące koszty pracy?
Czy wiara w to, że poprzez administracyjne wprowadzanie podwyżek pensji zmusimy przedsiębiorców do inwestycji w zwiększenie produktywności, znajduje uzasadnienie w danych ekonomicznych? Czy bez rządowego wsparcia i modernizowania energetyki nie pozostanie życzeniowym myśleniem?
Odpowiedzi na te pytania zdecydują o tym, czy zachowamy nasze zdolności do konkurowania.