Julia i Karolina Sikorskie od dzieciństwa żyły w rytm życia Unimotu założonego przez swojego ojca Adama Sikorskiego. Gdy tylko skończyły studia, gładko weszły w struktury paliwowego koncernu, który generuje już 13 mld zł przychodu. Chcą udowodnić, że stać je na przejęcie rodzinnej schedy. Idą po nią razem
FORBES: Unimot jednoznacznie kojarzy się z paliwami, tymczasem w nowej strategii zapowiada pan 700 mln zł inwestycji w zieloną energię. Czy to znaczy, że idziecie śladem Grenevii Tomasza Domogały, który w spadku od ojca przejął produkujący maszyny górnicze Famur, a teraz przekształca go w holding inwestujący w czyste technologie?
Adam Sikorski: Niedawno takie samo pytanie dostałem od bankowców. Powiem krótko: tak daleko idące kroki podejmiemy w kolejnej albo jeszcze następnej strategii. Gdzieś na początku kolejnej dekady. Przede wszystkim ropa i gaz to nie węgiel, który odchodzi w przeszłość – węglowodory zostaną z nami jeszcze długo.
Nie warto być jednak o krok przed znaczącymi zmianami?
AS: Ja cały czas chcę jednak zrozumieć, jaki będzie miks energetyczny w Polsce, a przede wszystkim poznać regulacje, które przekonają mnie do tego, że w tym zielonym biznesie będzie można zarobić. Dziś nie dostrzegam takiej gwarancji. Widzę szybko rosnącą skalę wyłączeń fotowoltaiki i zastanawiam się, jak się to ma do zakładanych biznesplanów tych przedsięwzięć. Mało się o tym mówi, ale za chwilę mogą pojawić się też próby zerwania długoterminowych umów PPA na dostawę energii bezpośrednio od producenta do przedsiębiorstw, które z niej korzystają. Wszystko jest w porządku, póki cena zawarta w umowach jest bliska tej rynkowej. Jeśli jednak zacznie się robić dużo wyższa, to odbiorcy zaczną szukać podstaw do zakwestionowania umów. Będzie jak z kredytami frankowymi.
Czytaj też: Sukcesja po polsku. Córki miliarderów przejmują stery. „Nie jestem miłą dziewczynką od wydawania kasy”
Skoro poważny skręt w zieloną stronę czeka was za kilka lat, to rozumiem, że w budowaniu tej strategii w coraz większym stopniu będzie się angażować kolejne pokolenie rodziny Sikorskich, czyli pańskie córki – Julia i Karolina – które od trzech lat pracują już w Unimocie.
AS: Moje córki w tworzeniu kolejnych strategii Unimotu uczestniczą od małego. Jestem pracoholikiem i przenoszę pracę do domu, prowadzę przy nich rozmowy służbowe. Znają wielu naszych partnerów biznesowych i ich rodziny. O transformacji firmy rozmawiamy więc bardzo dużo. Kiedy studiowały i miały bardziej aktywistyczne zacięcia, było wiele dyskusji światopoglądowych na temat środowiska. Dziewczyny są jednak bardzo racjonalne i bardzo się z tego cieszę. Ich doświadczenie płynące z nauki i pracy na zachodzie Europy sprawia, że często to właśnie od nich słyszę, jakie powinny być standardy działania.
Czy tempo transformacji Unimotu jest zadowalające, czy jednak powinniście zmieniać się śmielej?
Karolina Sikorska: Zgadzam się z podejściem taty, który jest osobą ostrożną i zazwyczaj w 99 proc. ma rację.
AS: W 1 proc. zawsze mogę się pomylić. Rzeczywiście jestem dosyć konserwatywny, a przy tym lubię powiedzenie: nie należy żałować niezjedzonych lunchów. Może już teraz komuś uda się wykreować duży zielony biznes, ale według mnie to nie jest jeszcze czas podejmowania kluczowych decyzji. Nie ma się co spieszyć.
Czy ojciec przekonał panie do swojego punktu widzenia, czy to jest wasz samodzielnie wyrobiony pogląd?
Julia Sikorska: Realistyczne myślenie jest po prostu niezbędne. Nauczyłam się tego, m.in. mieszkając w Szwajcarii, która jest bardzo ekologiczna i zielona transformacja jest tam mocno promowana, ale gdy przyszedł kryzys energetyczny, pierwsze, co postanowili wyłączać, to ładowarki do samochodów elektrycznych. Przede wszystkim potrzebujemy przecież energii w domach, żeby je ogrzać i oświetlić. Uważnie przyglądam się tej transformacji i zwracam uwagę na wyzwania, widzę, jakie są np. problemy z wodorem, aby w ogóle dostosować do tego źródła energii model biznesowy.
KS: Ja lubię spojrzeć na sprawy z różnych stron. Mam własne opinie, ale nie da się zignorować faktu, że tata działa w tym biznesie od lat, i to z dużym powodzeniem. Trudno mu nie ufać. Postrzegam go jako eksperta. Ale dzięki tacie poznaję też innych ekspertów, którzy nie zawsze się z nim zgadzają.
JS: Wspólnie obserwujemy, jak rozwijają się trendy, i widzimy, że nie ma gwałtownych zmian. Z węglowodorów będziemy korzystać jeszcze długo, i to nie tylko w autach. Dlatego jako Unimot wprowadziliśmy do sprzedaży w Polsce między innymi HVO, czyli hydrorafinowany olej roślinny, który jest paliwem odnawialnym o takich samych właściwościach jak olej napędowy.
AS: Tyle że wciąż musimy je dotować. Rynkowa cena powinna wynosić 15 zł za litr, my sprzedajemy je za 8,5 zł, a klient i tak nie jest gotowy za to zapłacić.
Jak to jest wychowywać się i uczyć za granicą? Czy rówieśnicy wywierali ekologiczną presję na córki człowieka, który handluje paliwami?
JS: Wychowywałyśmy się zarówno z dziećmi z rodzin nazwijmy to „paliwowych”, jak i z takich z bardzo zielonym podejściem do świata, które świadomie rezygnowały z samochodu i jeździły tramwajem. Nikt nigdy nikogo jednak pod tym kątem nie oceniał. Sama zwracam uwagę na metki ubrań, z czego i gdzie są zrobione, a gdy mam jechać z Warszawy do Częstochowy, to wybieram pociąg, ale staram się tego nie ideologizować. Oczywiście życie w Szwajcarii sprawia, że niektóre rzeczy ma się głęboko wdrukowane w świadomość, chociażby recykling. Tam zestaw 10 worków kosztuje 20 franków, czyli prawie 90 złotych. Nie ma wyjścia, trzeba być oszczędnym i cały tydzień gromadzić śmieci. Kiedy więc przyjeżdżam do Polski i widzę, że na przykład rodzice co trzy dni wyrzucają śmieci, to już jestem w szoku.
AS: Czy to znaczy, że to, jak często trzeba wyrzucać śmieci, wywołuje u ciebie jakiś stres? [śmiech]. Młodzi zawsze kreowali nowe mody, ale to pokolenie jest szczególne, bo ten zielony trend, który to pokolenie wyzwoliło, jest bardzo pozytywny i potrzebny.
KS: Nasza grupa wiekowa, ale też politycy, weszli jednak w fazę ideologii. Skupiamy się na tym, jakie wysiłki mamy podjąć w Europie, ale przecież musimy być realistami – sami tej zielonej zmiany nie pociągniemy. W jakiś sposób musimy włączyć w nią inne kraje z całego świata.
JS: My w Europie strasznie się ciśniemy, a są kraje, które nawet pierwszych kroków nie zrobiły, by być bardziej zielonymi. Nawet taki Singapur, niby superczysty kraj, gdzie zabronili sprzedaży gum do żucia, a w supermarkecie każdy owoc czy warzywo jest w osobnym opakowaniu z plastiku. A u nas coraz częściej widzę, że ludzie nie biorą już torebek na warzywa, tylko je ważą, metki z cenami przyklejają sobie do rąk i tak wszystko niosą do kasy.
Czy z tej zielonej transformacji Europa nie może zbudować sobie przewagi konkurencyjnej? Stworzyć czystych technologii, które sprzedawać będzie na cały świat?
AS: Tylko w jakiej dziedzinie moglibyśmy sobie wypracować coś takiego: w fotowoltaice, która przecież wyszła z Europy, od dawna dominują już Chiny. A teraz jeszcze rozwijają z powodzeniem samochody elektryczne, autobusy, magazyny energii…
KS: Obawiam się, że cokolwiek wymyślimy czy wyprodukujemy, to za rok, dwa Chińczycy zaczną to robić, tylko znacznie taniej.
Wracając do spraw rodzinnych, w polskim biznesie naturalna była dotąd sukcesja w linii męskiej, tak było m.in. ze Zbigniewem Jakubasem czy Janem Kulczykiem. Córki raczej trzymało się z dala od interesów, ale wy przełamujecie ten trend.
AS: Oczywiście dziewczyny muszą to same potwierdzić – na wszelki wypadek mogę więc na moment wyjść z pokoju – ale obecność w firmie jest ich samodzielną decyzją. Nigdy nie namawiałem ich w jakiś szczególny sposób. Choć to jest też wyzwanie dla mnie, bo mam z kim dyskutować o przyszłości biznesu. Może zabrzmi to trochę śmiesznie, ale wierzę, że gdybym jako akcjonariusz większościowy (63 proc.) nie głosował na siebie jako prezesa, to rada nadzorcza i tak wybrałaby mnie na następną kadencję. Za moje kompetencje, wiedzę, za to, jak prowadzę spółkę.
I życzę dziewczynom, żeby jeśli kiedyś znajdą się w zarządzie Unimotu, to tylko z tego powodu, że są najlepszymi kandydatkami, a nie dlatego, że same na siebie zagłosują.
Gdyby bowiem okazało się, że na rynku jest ktoś, kto może lepiej zarządzać, to dziewczyny powinny być np. w radzie nadzorczej i go wspomagać. Do tego je będę namawiał.
KS: To bardzo rozsądne podejście: jeśli naszym rodzinnym majątkiem miałby ktoś zarządzać lepiej niż my, to po co mamy się boksować? Nie jesteśmy zmuszane do tego, żeby tutaj być. Gdy pracowałam w Londynie, założyłam własną firmę, którą gdzieś z boku sobie buduję, i mam bardzo duże wsparcie taty, który w wielu sprawach mi doradza. Tak naprawdę mamy najlepszego mentora, jakiego można mieć.
JS: Od dziecka wiedziałam, że chcę z tatą pracować. Firmę zawsze postrzegałam też jako swoją przyszłość, bo od początku była częścią naszego życia. W pewnym momencie miałam oczywiście też inne pomysły, myślałam o architekturze, ale moja ciotka, architektka, szybko wybiła mi to z głowy. Powiedziała wprost: Julia nie idź tam, zapomnij, że zostaniesz sławną architektką, bo to się zdarza bardzo rzadko.
Potem przez jakiś czas myślałam o prawie, ale nie mogłam zdecydować, gdzie je studiować – w Polsce czy w Szwajcarii i co z tym zrobić dalej. Miałam taki okres buntu młodzieńczego i chciałam znaleźć swoją drogę w życiu, ale potem przyszła refleksja, że zawsze byłam związana z tą firmą. Te paliwa mi się podobają. Podoba mi się, że kiedyś był to taki bardzo męski biznes, a teraz już nie.
Można się tu trochę rozpychać, no i możemy z tatą współpracować. Ma świeże spojrzenie i jest przeciwieństwem tych wszystkich prezesów, którzy uważają, że młode pokolenie nie ma nic do gadania, bo nic nie wie. Wymieniamy się doświadczeniami i słuchamy nawzajem.
KS: Szanuje nasze zdanie. Oczywiście ostatecznie to on podejmuje decyzje, bo jest prezesem, ale czujemy, że mamy coś do powiedzenia.
Dalsza część tekstu pod materiałem wideo.
Jak panie są postrzegane w firmie i biznesie? Jako córki swojego ojca?
KS: Z pewnością ludzie inaczej się zachowują, jak prezes jest w pokoju, a inaczej, gdy wyjdzie. Nawet jeśli wiedzą, że jesteśmy jego córkami, to nie traktują nas równie serio. Dla nich jesteśmy młodymi kobietami, i to w dodatku blondynkami. A później są w szoku, że my w ogóle rozumiemy, o co chodzi. Trochę to przykre, ale z drugiej strony bardzo dużo rzeczy możemy dzięki temu zauważyć. W firmie jesteśmy rzecz jasna szanowane, ale są też ludzie, którzy nie wiedzą, kim jesteśmy, więc działamy troszeczkę incognito i możemy dowiedzieć się różnych rzeczy. Zwłaszcza w szerszym gronie, na konferencjach, gdzie niektórzy myślą, że jestem czyjąś asystentką.
AS: Dziewczyny od zawsze wiedziały, że nie będą miały łatwej ścieżki. Znają historię z moją mamą, nauczycielką. W podstawówce miałem same piątki i jedną czwórkę z polskiego, którego uczyła mnie mama, bo zawsze mówiła, że jak wchodzę do jej klasy, to muszę być na 120 proc. przygotowany. To się sprawdziło ze mną i sprawdza się z córkami – jakby tu w firmie „gwiazdorzyły”, to nie zbudowałyby dobrych relacji z ludźmi.
JS: Nikt za nas by ich nie zbudował. Wiadomo, że do rodzinnej firmy nie wchodzi się jako osoba anonimowa, ale dużo ludzi nas nie znało i nie wiedziało, jakie będziemy. Czy nastroszonymi córeczkami prezesa, które przyjdą i zaczną się rządzić, czy normalnymi ludźmi, z którymi da się porozmawiać? Myślę, że przekonałyśmy ich do siebie – mamy dobre relacje i dużo wsparcia.
AS: Potwierdzam. Są nawet sytuacje, że nasi ludzie przez was starają się załatwiać sprawy ze mną. Czasem wieczorem w domu słyszę coś, co w biurze dotarło do mnie już w ciągu dnia od kogoś innego [śmiech].
KS: Dobrym przykładem jest to, jak zrobiłeś mnie menedżerem marketingu, ale potem w wieku 23 lat już bez twojej pomocy zostałam dyrektorem marketingu.
AS: Bo nie jesteś w moim pionie. Od początku powiedziałem, że musisz pracować z innym członkiem zarządu, bo to byłoby nie w porządku wobec innych.
I jak Michał Hojowski, członek zarządu odpowiedzialny za marketing, cię promował, trzy razy pytałem, czy ta nominacja nie jest związana z tym, że Karolina ma na nazwisko Sikorska. Gwarantował, że nie, i trzy razy bardziej uzasadniał ten wybór.
I ludzie to doceniają. Widzą, że to nie jest taka folwarczna firma, jakich kiedyś było wiele.
KS: Nadal to widać. Znamy ludzi i historię, jak do firmy wchodzi młodzież i potrafi ją zniszczyć.
JS: Mówi się, że generacja dziadków była tą, która zaczynała, ciężko pracując, pokolenie rodziców to zbudowało, a potem nasza generacja to zniszczy. To jest jednak kwestia wychowania. Tata żartuje, że nauczyłyśmy się wartości pieniądza, bo krótko trzymał nas z kasą. Nie było tak, że miałam dostęp do jego złotej karty i szłam na zakupy. Przeciwnie, dostawałam miesięczny budżet i musiałam się z tego utrzymać. I nie było możliwości proszenia o przelew, bo środki na koncie się skończyły. Jak byłam na studiach w Szwajcarii, dostawałam tysiąc euro miesięcznie, a tam to jest tak jak tysiąc złotych w Polsce.
AS: No ale byłaś w akademiku i miałaś opłacone spanie, jedzenie etc.
JS: Skąd, jedzenia nie miałam opłaconego.
AS: A co jadłaś?
JS: Sama musiałam sobie kupować.
Ciekawe, że podobne historie słyszę od osób, które mają za sobą najbardziej udane sukcesje. Tak jak w przypadku wspomnianej rodziny Juroszków. Może to ten właściwy model wychowawczy?
JS: To działa. Widać to było w naszych szkołach z internatem w Szwajcarii. Tam był szeroki przekrój – od dzieci z rodzin królewskich, po takie, które rodzice wysłali, bo chcieli im dać lepszą przyszłość. Oczywiście były dzieci ze złotą kartą kredytową rodziców, ale to nie zależało od ich majątku, ale wychowania. Poznałam osoby z bardzo bogatych rodzin, które miały takie samo podejście do życia jak my, ale i ludzi mniej zamożnych, którzy szastali pieniędzmi, żeby pokazać, jacy są majętni.
Jest wiele przykładów firm rodzinnych, w których pojawiają się u sterów dzieci, ale ostatecznie wolą pozostać pod nadzorem właścicielskim. Jak będzie z wami?
JS: Zobaczymy, jak potoczy się życie. W pewnym momencie same założymy rodziny i trzeba będzie to jakoś ułożyć. Przyszłość staram się jednak budować w taki sposób, aby pracować w firmie na 100 proc. Nie wyobrażam sobie, że musiałabym kiedyś stąd odejść. Marzenie od zawsze, to być w zarządzie. Może jedna albo druga z nas zostanie prezesem.
KS: Ważne, że idziemy razem. Nie zakładam możliwości, że za 20 lat będziemy szarpać się o to, kto przejmie władzę.
Czyli nie grozi wam scenariusz z serialu „Sukcesja”?
KS: Dokładnie – to nie jest „Sukcesja”. My naprawdę idziemy razem. Ja mam swoje kompetencje, Julka ma swoje. Nie rywalizujemy, która jest lepsza. Jesteśmy kompletnie innymi osobami, ale w bardzo fajny sposób się dopełniamy i chcemy to dalej robić razem.
Podsumowanie
Do sukcesji w Unimocie jeszcze długa droga, Adam Sikorski na razie jednak nigdzie się nie wybiera. Będzie mentorem córek, które chciałyby przejąć po nim schedę – Filip Kowalik
Dziękujemy WTT Globalworth za pomoc w realizacji sesji zdjęciowej