Po raz siódmy w ciągu dwóch miesięcy Shokhan Muhamed Ali i jej rodzina próbowali opuścić Francję na łódce i przeprawić się do Wielkiej Brytanii. Po raz siódmy próbowali — i znów im się nie udało. Teraz, po długiej, deszczowej nocy, podczas której policja skonfiskowała łódź, którą mieli wypłynąć, próbuje ogrzać siebie i swoją 8-letnią córkę Ayę filiżanką herbaty.
Pozostała jeszcze co najmniej godzina oczekiwania, zanim one i dziesiątki innych migrantów w oświetlonej neonami hali dworca kolejowego będą mogli wsiąść do pierwszego autobusu lub pociągu powrotnego do swoich obozów w Calais i Dunkierce.
— Jestem taka zmęczona i jest mi tak zimno — mówi 41-letnia Irakijka, kierując wzrok na swoich chłopców, 12-letniego Ayada i 15-letniego Amira, którzy siedzieli na ławce, z kapturami na głowach i zamkniętymi oczami.
Zdesperowani migranci zamierzają próbować do skutku
Na zewnątrz stacji kolejowej trzech żandarmów w wojskowych mundurach i kamizelkach kuloodpornych obserwowało zajścia z parkingu, a jeden z nich trzymał w ręku kanister z gazem łzawiącym.
Odkąd w 2016 r. władze oczyściły rozległy obóz migrantów w Calais znany jako "Dżungla", Paryż i Londyn koncentrują się na powstrzymywaniu migrantów przed próbami zakładania obozów w regionie lub próbami przepłynięcia kanału La Manche — najbardziej ruchliwego szlaku żeglugowego na świecie — w przepełnionych nadmuchiwanych pontonach.
Niewiele wskazuje na to, by ich wysiłki przyniosły zauważalny efekt. W pierwszej połowie tego roku prawie 13 tys. osób zdołało odbyć podróż — to rekordowy wynik od 2018 r., kiedy władze zaczęły zbierać dane.
Według organizacji charytatywnych wysiłki te sprawiły, że życie tych, którzy planują zaryzykować przeprawę, stało się jeszcze bardziej nieznośne. Częste naloty na prowizoryczne obozy i squaty zmuszają migrantów do przebywania w niepewnych i niehigienicznych warunkach. Rygorystyczne nowe przepisy migracyjne i bardziej agresywne działania policji popychają tych, którzy chcą przekroczyć granicę, do podjęcia większego ryzyka.
Organizacja Narodów Zjednoczonych udokumentowała 207 przypadków śmierci lub zaginięcia migrantów próbujących przepłynąć kanał La Manche od 2016 r. — ostatnio 24 czerwca br. Represje w niewielkim stopniu przyczyniły się do zmniejszenia liczby prób przekroczenia granicy. Zdesperowani migranci zamierzają próbować do skutku.
Muhamed Ali i jej rodzina uciekli z miasta Sulaymaniyah w Iraku z powodu niewystarczającej liczby miejsc pracy i braku odpowiedniej opieki zdrowotnej dla jej męża. Przez dwa lata mieszkali w Kolonii w Niemczech. Dopiero po tym, jak władze niemieckie ogłosiły, że zamierzają deportować rodzinę, zdecydowali się oni zaryzykować przeprawę do Wielkiej Brytanii. Muhamed Ali ma nadzieję, że jej dzieci będą tam bezpieczne i otrzymają dobre wykształcenie.
— Nie mamy wyboru — mówi, spoglądając na swoją córkę. — Chcę spróbować jeszcze raz.
Na zarośniętym skrawku pustego terenu między szpitalem w Calais a głównym węzłem autostradowym Muhamed Omar ponownie mocował swój niebieski namiot do ziemi. Teren wokół niego usiany był innymi namiotami, porozrzucanymi śmieciami i plastikowymi workami.
Ok. tuzina furgonetek policyjnych i ciężarówek policyjnych właśnie odjechało po przeprowadzeniu jednej z regularnych operacji eksmisyjnych. Jednak 22-letni Sudańczyk wzdycha z ulgą.
— Czasami wyrzucają namioty i zabierają rzeczy, ale nie tym razem — mówi.
Mniej więcej co dwa dni policja wkracza na publiczne działki w Calais, aby nakazać wszystkim biwakującym tam osobom zebranie swoich rzeczy i opuszczenie obozu. Ci, którzy wyszli, aby kupić jedzenie lub wziąć prysznic w obiektach zapewnianych przez jedną z organizacji non-profit, ryzykują, że ich rzeczy zostaną zabrane lub wyrzucone.
Jeśli chodzi o własność prywatną, policja ma bardziej ograniczone uprawnienia. Właściciele budynków przemysłowych lub pustych domów muszą podejmować długotrwałe i kosztowne procedury sądowe w celu eksmisji squattersów. Przez ostatnie pół roku ok. 500 osób — głównie sudańskich mężczyzn i nastolatków — pozostaje bez niepokojenia przez policję w obskurnym magazynie w pobliżu sklepu spożywczego Lidl na obrzeżach miasta.
Blisko 10 lat chaosu
— Celem nie jest walka z migrantami — zapewnia Philippe Mignonet, zastępca burmistrza Calais odpowiedzialny za bezpieczeństwo. — Chodzi o to, aby obozy nie rozrastały się, ponieważ gdy tylko obóz staje się zbyt duży, dochodzi do walk, handlu ludźmi czy przemytu.
Calais, miasto liczące ok. 75 tys. mieszkańców, znajduje się ok. 30 km od białych klifów w Dover. Pierwszą falę migrantów odnotowano tu w latach 90., gdy ludzie uciekający przed rozpadem Jugosławii skierowali swoje kroki w stronę Wielkiej Brytanii.
Następnie w 2015 r., gdy migranci wypędzeni przez walki w Afganistanie i Syrii przybyli do Europy, obozowisko na dawnym wysypisku śmieci w pobliżu fabryki chemicznej na zewnętrznych obrzeżach miasta rozrosło się w ogromne slumsy. Zostało nazwane "Dżunglą", a jego populacja osiągnęła 9 tys. osób.
We wrześniu 2016 r. francuski rząd zdecydował się zamknąć Dżunglę i utrzymać "znaczną obecność policji", której zadaniem było zapobieganie tworzeniu się nowych obozowisk. Minęło jednak zaledwie kilka miesięcy, a setki osób ubiegających się o azyl powróciły do tego regionu. Mignonet szacuje, że pomimo regularnych nalotów eksmisyjnych, w regionie przebywa zwykle ok. 1 tys. migrantów, rozproszonych w "małych obozach w każdym miejscu".
Liczba ta czasami wzrasta, zwłaszcza gdy pogoda jest dobra, a przeprawy są częstsze, powiedział, dodając, że często istnieją obozy, o których władze nie wiedzą. Organizacje non-profit pracujące z migrantami potępiają strategię eksmisji jako okrutną i nieskuteczną.
— Istniały obozy, które "poruszały się" wokół tego samego ronda przez sześć lat — mówi Pierre Roques, który kieruje l'Auberge des Migrants, lokalną organizacją non-profit. — Nie ma to żadnego wpływu na liczbę osób, które będą przemieszczać się wzdłuż wybrzeża lub pozostaną w obozach, ale powoduje, że ludzie są w stanie ciągłego niepokoju.
Niektóre grupy ostrzegają, że ich praca, taka jak dystrybucja żywności, jest zakłócana przez naloty. Jedna z organizacji, Human Rights Observers, zarejestrowała dziesiątki przypadków, w których policja czy firmy sprzątające cięły namioty lub oddawały mocz na miejsca, w których przebywali migranci.
— W pewnym momencie zabroniono nam dystrybucji żywności na 49 ulicach Calais — mówi Yolaine Bernard, wiceprezes organizacji non-profit Salam. — Musieliśmy rozdawać jedzenie podczas spaceru.
Międzynarodowa organizacja Lekarze bez Granic zamknęła swoją działalność w Calais po likwidacji Dżungli. Powróciła w maju 2023 r., aby zapewnić pomoc medyczną i psychologiczną migrantom przejeżdżającym przez miasto. Jej personel medyczny obsługuje obecnie od 100 do 200 konsultacji miesięcznie.
Feyrouz Lajili, koordynatorka Lekarzy bez Granic w Calais, mówi, że jej zespoły regularnie leczą złamania, skaleczenia, skręcenia i urazy oczu, które według niej były bezpośrednimi konsekwencjami gumowych kul wystrzeliwanych z dużą prędkością, gazu łzawiącego i ciosów pałkami, zadawanymi na plażach i podczas nalotów na prowizoryczne obozy.
Migranci skarżą się również na problemy ze zdrowiem psychicznym, takie jak stres pourazowy, lęk i depresja związane z niepewnymi warunkami życia, przemocą, katastrofami statków — wszystkim tym, czego doświadczyli po opuszczeniu domu.
Same przeprawy łódkami także stały się bardziej niebezpieczne.
"Ustawa o Rwandzie nie przynosi żadnych skutków"
Mohammed Ali i Musa Adam stracili już rachubę, ile razy próbowali przedostać się do Wielkiej Brytanii w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy.
— Angielski jest łatwiejszy, a Anglia ma dobre szkoły i pracę — mówi Ali, wysoki 17-latek z Chartumu. Adam, 16-latek z Darfuru, przytakuje.
Przyjaciele pochodzą z Sudanu, ale poznali się w obskurnym magazynie w Calais. Raz próbowali przeprawić się łódką, ale nie udało im się to — policja przebiła nadmuchiwaną jednostkę pływającą.
Nie mając pieniędzy na kolejną próbę, chłopcy próbowali wślizgnąć się na ciężarówkę, co stało się trudne po wprowadzeniu kontroli granicznych z zaawansowanymi technologicznie skanerami i wzniesieniu dziesiątek kilometrów wysokich murów i drutu kolczastego wokół wejścia do tunelu pod kanałem La Manche.
Jednak dla mieszkańców Calais urok Wielkiej Brytanii pozostaje silny. Jeden z powodów: brexit. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej daje migrantom, którzy zostali oznaczeni do deportacji z bloku, drugą szansę na ubieganie się o azyl.
— Paradoksalnie, brexit powoduje, że więcej osób chce dotrzeć do Wielkiej Brytanii — mówi Roques.
Również szeroko omawiany brytyjski plan wysyłania osób ubiegających się o azyl do Rwandy nie zniechęca do przekraczania granicy. Odkąd w kwietniu 2022 r. ówczesny premier Boris Johnson po raz pierwszy wysunął rwandyjską propozycję, kanał La Manche przekroczyło ponad 82 tys. osób — dwa razy więcej niż w poprzednich dwóch latach.
Ok. 7 tys. osób udało się w podróż w ciągu kilku tygodni, odkąd 22 kwietnia br. rząd premiera Rishiego Sunaka przyjął projekt ustawy — mimo że loty do Rwandy jeszcze się nie rozpoczęły.
— Ustawa o Rwandzie nie przynosi żadnych skutków — twierdzi Mignonet.
Od 2014 r. Wielka Brytania zapłaciła Francji co najmniej pół mld euro, aby zabezpieczyć wspólną granicę, jak wynika z analizy przeprowadzonej przez bibliotekę brytyjskiej Izby Gmin. W 2023 r. Londyn zobowiązał się przesłać kolejne 541 mln euro w ciągu trzech lat.
Część pieniędzy została przeznaczona na rozmieszczenie większej liczby funkcjonariuszy policji wyposażonych w okulary noktowizyjne, lornetki na podczerwień, pojazdy terenowe i drony. Dziesiątki kamer monitorują kluczowe drogi i ścieżki do plaż wzdłuż wybrzeża. W ub.r. francuskie władze stwierdziły, że aresztowały prawie 800 przemytników i zlikwidowały 49 siatek.
— Nasi brytyjscy przyjaciele krytykują nas za słabe monitorowanie 100-kilometrowego odcinka wybrzeża, na który wypływają małe łodzie — mówi Mignonet. — Gdybyśmy chcieli monitorować 100 km wybrzeża 24 godz. na dobę, potrzebowalibyśmy policjanta co 100 m, 24 godz. na dobę. Można sobie wyobrazić, ile by to kosztowało.
"Chcą się przedostać za wszelką cenę"
W czerwcu br. władze ogłosiły, że ponad 1 tys. policjantów i żandarmów zostanie rozmieszczonych latem w celu zwalczania nielegalnej migracji wzdłuż wybrzeża. Zaostrzone egzekwowanie przepisów skłania migrantów do podejmowania bardziej niebezpiecznych podróży. Niektórzy wyruszają z plaż położonych dalej wzdłuż wybrzeża, potencjalnie podwajając lub potrajając czas spędzony na morzu. Inni wypływają na wyższe fale i przy złej pogodzie, kiedy prawdopodobieństwo obecności policji jest mniejsze.
Jeszcze inni próbują odbić od brzegu nie na silnie patrolowanych plażach, lecz w strumieniach prowadzących do morza. To skłoniło władze do zainstalowania pływających barier. Linia boi ustawionych w sierpniu 2023 r. ponad 70 km od morza została już kilkakrotnie przecięta.
Przeprawy są teraz o wiele bardziej chaotyczne, jak mówi Salome Bahri, koordynatorka "Utopii 56" — grupy, która patroluje plaże, aby pomóc migrantom, którzy wpadli do morza.
— Ludzie próbują się przedostać w pośpiechu, więc nie nadmuchają wystarczająco dobrze nadmuchiwanych rur łodzi lub nie włożą sztywnej podłogi.
Z danych brytyjskiego MSW wynika, że liczba pasażerów łodzi przybywających do Wielkiej Brytanii wzrosła ze średnio 20 osób w pierwszej połowie 2021 r. do 50 w tym roku. To naraża przeciążone statki na większe ryzyko wywrócenia. W kwietniu br. przewróciła się łódka przewożąca 112 osób. Zginęło co najmniej pięć, w tym 7-letnia dziewczynka.
Czasami dochodzi do bójek między migrantami a policją.
— To dość przerażające widzieć, jak rozwija się sytuacja — mówi Bahri. — Czasami ludzie wracają z plaży do obozów i są po prostu zasypywani łzami. Oni chcą się przedostać za wszelką cenę. A policja chce ich zatrzymać za wszelką cenę.
"Squaty są wszędzie"
— Zostaliśmy porzuceni. Trwa to od czasu Dżungli — żali się Denis Chatelle, 61-latek z Calais, który mieszka obok domu przekształconego w prowizoryczny ośrodek dla uchodźców.
— Jest jeszcze gorzej — dodaje jego żona Catherine, lat 63. Inna para z sąsiedztwa, Roseline i Philippe Fosseux, 72 i 69 lat, zgodnie przytakują.
— Squaty są teraz wszędzie — mówi Denis.
Okazały, dwupiętrowy dom z kominami, powybijanymi oknami i doniczkami na parapecie był przez ostatnie dwa lata przystankiem dla migrantów przejeżdżających przez miasto. Według lokalnej gazety był w stanie pomieścić nawet 50 osób jednocześnie. Stał się też miejscem pogłębiających się napięć między mieszkańcami a przejeżdżającymi azylantami, zwłaszcza w obliczu eksplozji poparcia dla skrajnie prawicowej partii Marine Le Pen.
Kilka dni wcześniej dom został pomazany graffiti: "Precz z tyranią migracji! Za moją ziemię". "Wyjedź albo spłoń".
Od tego czasu grupa aktywistów, która wygrała sprawę sądową potwierdzającą jej prawo do korzystania z budynku w celu przyjmowania migrantów, posprzątała dom. Graffiti zostało zamalowane.
"Nie wahaj się z nami rozmawiać... To jest nasz dom" — napisali na drzwiach jednego z budynków, określając kary przewidziane przez francuskie prawo za włamania, przemoc fizyczną i degradację materialną. "Każde naruszenie przeciwko nam będzie przedmiotem skargi".
Czterej sąsiedzi wyszli ze swoich domów, aby obserwować, jak dwóch mężczyzn usuwa kran na ścianie squatu. Aktywiści ustawili go dla przechodzących migrantów, aby mieli skąd czerpać wodę pitną. Następnie rozmawiali, gdy mężczyźni odjechali.
— W pewnym momencie wysłałam e-mail do prefektury i podprefektury z informacją, że zamierzam podpalić dom — opowiada Catherine. Cała czwórka mieszkańców zgodnie twierdzi, że to nie oni byli odpowiedzialni za graffiti.
"Większość ludzi w Calais nie jest rasistami"
Przez ponad 16 lat burmistrzem Calais była Natacha Bouchart, centroprawicowa polityczka, która przejęła kontrolę nad miastem po 40 latach rządów komunistów. Jednak w ostatnich wyborach Calais skręciło w kierunku skrajnej prawicy.
W wyborach prezydenckich w 2022 r. na Le Pen zagłosowało 62 proc. mieszkańców miasta, znacznie powyżej jej krajowego wyniku 41,45 proc. W niedzielę jej skrajnie prawicowa partia Zjednoczenie Narodowe uzyskała 48 proc. głosów w Calais w pierwszej turze wyborów parlamentarnych, pozostawiając partię Macrona daleko w tyle z 34 proc.
— To bardzo trudna do osiągnięcia równowaga — przyznaje Mignonet, zastępca burmistrza. — Większość ludzi w Calais nie jest rasistami. Mówią, że musimy znaleźć rozwiązania dla imigracji, musimy ograniczyć imigrację, ale bardzo niewiele osób powie: "Mam dość czarnych".
Mignonet utrzymuje, że celem miasta jest zapobieganie osiedlaniu się ewentualnych obozów i squatów w mieście, szczególnie w przestrzeni publicznych w centrum Calais, takich jak parki. Choć w przypadkach, w których to prywatne budynki zostały przekształcone w squaty, niewiele może zrobić, i tak stało się to kwestią polityczną.
— Oliwy do ognia dolewa Zjednoczenie Narodowe, które już przyjechało robić na tym kampanię — ubolewa.
Na razie, jak twierdzi Mignonet, migranci wciąż napływają — i jest niewielka szansa, że zmieni się to w najbliższym czasie.
— Niektórzy sugerują, że w Calais należy zbudować centrum przyjmowania i zakwaterowania — mówi. — Jaki jest właściwy rozmiar? 200 osób, 2000 osób, 20 tys. osób? 200 tys. ludzi? 2 mln ludzi? I jaki jest tego cel? Mówimy o ośrodku recepcyjnym. Ale on nie ma sensu w Calais. Musi być oddalony o 30, 40, 50 km. W przeciwnym razie ludzie przyjeżdżaliby tu w jednym celu: żeby popłynąć do Wielkiej Brytanii.
—To się nigdy nie skończy. Płacimy tutaj wysoką cenę za bycie naprzeciwko Wielkiej Brytanii.