W czwartek 20 czerwca "Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł, w którym na podstawie filmu – trwającego 125 sekund – stwierdzono, że żołnierze, którzy strzelali na granicy 25 marca, nie robili tego w sytuacji zagrożenia.

Według relacji autora tekstu Wojciecha Czuchnowskiego – bo my filmu nie widzieliśmy – ludzie z drugiej strony płotu rozgięli go i próbowali przejść na polską stronę granicy. Wtedy nadbiegli żołnierze. Jeden miał strzelać w górę, a drugi miał oddawać strzały w stronę przemytnik��w, wzdłuż drogi.

Ludzie wycofali się, lecz żołnierz nie przestał strzelać. Miał strzelać na drugą stronę granicy, a kule miały polecieć także w kierunku drugiego patrolu, który nadchodził z przeciwnej strony.

Na podstawie tego filmu dziennikarz uznał, że zrobiliśmy błąd, opisując wydarzenia w naszym artykule "Polscy żołnierze zakuci w kajdanki na granicy z Białorusią. W wojsku wrze".

Zacznijmy od faktów.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Co się stało

Informację o zdarzeniu z 25 marca uzyskaliśmy od kolegów zatrzymanych żołnierzy z 1 Warszawskiej Brygady Pancernej. Przesłaliśmy ją do Ministerstwa Obrony Narodowej wraz z zestawem dziesięciu szczegółowych pytań. MON potwierdziło zdarzenie, a także udzieliło nam obszernych odpowiedzi, uzyskanych na podstawie danych prokuratury, Żandarmerii Wojskowej, dowódcy brygady, w której służyli zatrzymani żołnierze.

Wytłuszczoną i podkreśloną czcionką – uznając tę informację za szczególnie ważną – resort napisał:

Zgodnie z zeznaniami i wyjaśnieniami, po stronie Republiki Białoruskiej mogło się znajdować kilkadziesiąt osób. Migranci byli uzbrojeni w niebezpieczne przedmioty, a także m. in. lewarki

Wiadomość, że migranci byli uzbrojeni w niebezpieczne przedmioty, była dla nas nowa i stanowiła potwierdzenie, że ministerstwo uznało tamtą sytuację za bardzo poważną.

Zestawiając relacje żołnierzy z informacjami z MON, napisaliśmy artykuł.

W tekście "GW" nowe jest to – wciąż podkreślamy, że nie widzieliśmy filmu, a dziennikarz gazety widział jego fragment – że nadbiegający żołnierz strzela w sytuacji, w której nie musiał się bezpośrednio bronić. Opis sugeruje, że działał dosyć panicznie.

Tu dochodzimy do kontekstu sytuacji, który szczegółowo opisaliśmy w naszym tekście pod oddzielnym śródtytułem "Niedoświadczeni żołnierze nie dają rady".

Niedoświadczeni, nieprzeszkoleni

W tej części naszego artykułu wskazaliśmy na dwa problemy związane z trudnymi sytuacjami na granicy.

Pierwszym jest rzucanie przez dowódców na granicę nowych, niedoświadczonych żołnierzy. Resort odpowiedział nam, że według uzyskanych z brygady zatrzymanych żołnierzy informacji służbę na granicy pełną żołnierze z "co najmniej 5-miesięcznym (i większym) doświadczeniem wojskowym". Nasi informatorzy twierdzą, że w rzeczywistości spotykają na granicy ludzi z jeszcze krótszym stażem. Dla nich, dowódców w polu, jest to duży kłopot, bo właśnie w tym najtrudniejszym rejonie potrzebują ludzi doświadczonych.

Drugi problem to brak szkoleń. Te od dziesięcioleci są systemowym problemem polskiej armii. Jednak żołnierze, z którymi rozmawiamy, informują nas, że w ciągu ostatnich trzech lat – a więc od początku kryzysu na granicy z Białorusią – szkolenia całkowicie leżą. Na sześć tysięcy żołnierzy na granicy składają się ludzie wyjmowani do służby z aż 120 jednostek w Polsce, zakłócając ich system szkoleń. Do tej liczby trzeba doliczyć drugie sześć tysięcy, które właśnie odpoczywają po swojej turze na "pasku".

Kiedy niedoświadczeni i nieprzeszkoleni żołnierze przyjeżdżają na granicę, z miejsca są wrzucani w całkowicie nową dla nich sytuację zagrożenia zdrowia i życia. Z drugiej strony płotu lecą kamienie, konary drzew, szkło, słoiki z ekstrementami. Mają świadomość, że naprzeciwko siebie mają ludzi szkolonych przez białoruskie służby, uzbrojonych w noże i dzidy.

A to jeszcze nie jest cały obrazek.

101 rannych i poszkodowanych

Oboje zajmujemy się nie tylko wojskowością, ale i wojnami. Wielokrotnie słyszymy od żołnierzy, że w grupie wszystko jest dobrze do pierwszego rannego lub co nie daj boże zabitego. To zmienia całą dynamikę i współpracę w grupie, a to dlatego, że całkowicie zmienia się głowa. To, co do tej pory było teorią, czymś, co zdarza się innym, teraz dotyczy nas.

Otóż służący żołnierze na granicy, a zwłaszcza ci pełniący służbę w okolicy Dubicz Cerkiewnych, gdzie doszło do zdarzenia z 25 marca, trafiają od razu w miejsce, w którym jeden z ich kolegów stracił życie, ale dziesiątki zostały już poszkodowane.

Zgodnie z najświeższymi, uzyskanymi 20 czerwca informacjami z resortu obrony, od początku kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią w starciach zostało poszkodowanych i rannych 81 żołnierzy. Z tej liczby aż 50 odniosło obrażenia w najgorętszym okresie kryzysu, który zaczął się na początku obecnego roku i trwa do dziś. Jak informuje nas MON, 70 proc. z tych zdarzeń miało miejsce w rejonie Dubicz Cerkiewnych.

Jeśli do tej liczby dodajmy – zgodnie z informacjami uzyskanymi z policji i Straży Granicznej – siedmiu poszkodowanych policjantów oraz 13 poszkodowanych strażników granicznych, to mamy już ponad stu funkcjonariuszy, którzy ucierpieli w wyniku prowadzonej przez białoruski reżim wojny hybrydowej z użyciem migrantów.

Informacje o każdym kolejnym poszkodowanym żołnierzu odkładają się w głowach i wpływają na działanie ich kolegów – szczególnie tych nowych. Te wszystkie czynniki muszą być wzięte przez śledczych zajmujących się tą sprawą.

Ale to nie koniec, bo na to wszystko nakłada się polityka.

Miejsce sądzenia – miejsce siedzenia

Kryzys i dramatyczna sytuacja żołnierzy, strażników granicznych i policjantów na granicy rozgrywany jest przez polityków. Do tej rozgrywki włączają się komentatorzy. Po naszym tekście wielu z nich podkreślało, że nasz artykuł ukazał się przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, co mogło wpłynąć na wyniki wyborów. Ten wątek jest też w artykule "GW".

Nasz sposób działania zawsze jest ten sam, co zresztą nakazuje nam Ustawa prawo prasowe. Po uzyskaniu i zweryfikowaniu informacji publikujemy ją tak szybko, jak to możliwe. O tym drobnym fakcie zapominają pogrążeni w polityczno-terminowych dywagacjach komentatorzy.

Co ciekawe, przed wyborami parlamentarnymi z 15 października publikowaliśmy tekst krytykujący ministra obrony z PiS Mariusza Błaszczaka za to, że na polityczne zapotrzebowanie rzucił na granicę z Białorusią tysiące żołnierzy nie zapewniając im żadnych warunków bytowych.

Mariusz Błaszczak poddawał nas wtedy (jak i przez cały okres swojego ministrowania) ciężkiej krytyce. Jednak po naszym tekście o zakutych w kajdanki żołnierzach nagle zaczął odnosić się przychylnie do opisanej przez nas sytuacji w co drugim tweecie, a jego partia – co publicznie skrytykowaliśmy – użyła naszych twarzy w swoim spocie wyborczym.

Ale nie lepiej jest i z drugiej strony. Po artykule o fatalnych warunkach bytowych rzuconych przez Błaszczaka na granicę żołnierzy politycy ówczesnej opozycji (a dzisiejszej władzy) wychwalali nas pod niebo jako wolne media. Kiedy jednak napisaliśmy o zdarzeniu z 25 marca, byli bezlitośni.

Wymowna w tym kontekście jest wypowiedź wiceministra obrony Pawła Zalewskiego, który powiedział w RMF FM: "Kłamliwy artykuł doprowadził do sytuacji, w której wszyscy w Polsce zakwestionowali działania Ministerstwa Obrony Narodowej, dowódców żołnierzy, Żandarmerii Wojskowej i Prokuratury Wojskowej. To jest rzecz niebywała".

Czy kiedy wiceminister Zalewski staje w obronie oficjeli z MON, dowódców, żandarmów i prokuratorów, to kogoś państwu w tym zestawieniu nie brakuje? Bo nam tak – zwykłego żołnierza. Ten sam wiceminister Zalewski kompletnie pomija fakt, iż rzekomo kłamliwy tekst wywołuje ze strony jego własnego resortu zapowiedź rewolucyjnych wręcz zmian w prawie na korzyść żołnierzy.

Co dalej

Sprawa zatrzymanych żołnierzy wydaje się być skomplikowana, o czym świadczą trudne do pogodzenia z sobą informacje. Z jednej strony jest film, z którego ma wynikać, że strzelający żołnierz nigdy więcej nie powinien dostać broni do ręki.

A jednak w tym samym czasie prokuratura ogłasza, że utrzymując zarzuty niewłaściwego użycia tej broni, zdejmuje z żołnierzy środki zapobiegawcze, czyli przywraca ich do służby – co oznacza, że znowu dostaną broń – oraz zwraca im całe uposażenie, którego tylko część dostawali w warunkach zawieszenia.

Jako dziennikarze opisujemy fakty w takim kształcie, w jakim je znamy w momencie publikacji. Nie interesują nas polityczne terminy. Nie wcielamy się też w biegłych i prokuratorów, których rolą jest interpretacja wydarzeń w szerokim kontekście. Dlatego nie mamy zamiaru udowadniać, że nie jesteśmy wielbłądami. Robimy swoje i spokojnie czekamy na finał tej sprawy.